banner daniela marszałka

Archiwum dla maj, 2010

Mendola & Monte Penegal

Autor: admin o 21. maja 2010

Bazując na swym siedmioletnim doświadczeniu w potyczkach z alpejskimi podjazdami i mając aż dwa tygodnie do dyspozycji postanowiłem podczas tej wyprawy spokojnie dawkować nam górskie atrakcje. Uznałem, że przez pierwsze dni naszego pobytu wskazane będzie stopniowe podwyższanie skali trudności poszczególnych etapów. Adaptacja do prawdziwych gór po wiośnie spędzonej na Kaszubach i w granicach Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego musi chwilę potrwać. Tak samo jak przestawienie się z używanej w domu dużej tarczy „53”, na mającą wyłączność w Alpach małą „39-tkę”. Co więcej choć mi przez dwa wiosenne miesiące udało się przejechać zaplanowaną bazę w postaci 3000 km, lecz Darkowi ze względu na obowiązkowi zawodowe nie dane było wykręcić nawet połowy owego dystansu. W tej sytuacji tym bardziej należało spokojnie z dnia na dzień podwyższać sobie poprzeczkę. Dlatego do naszego programu jako główne danie dnia drugiego idealnie nadawał się podjazd pod Passo della Mendola (1363 m. n.p.m.), zaś jako zapowiedź czegoś trudniejszego 4-kilometrowa dokładka w postaci podjazdu na Monte Penegal (1720 m. n.p.m.).

W piątkowy poranek nie musieliśmy się śpieszyć ze wstawaniem. Warto było odespać wcześniejszą noc spędzoną w podróży. Z naszej bazy w Mezzocoronie do podnóża przełęczy Mendola mieliśmy co najwyżej 50-kilometrową podróż samochodem. Nie zamierzaliśmy jednak korzystać z krajówki SS-12 (ani tym bardziej autostrady Verona – Brennero czyli A-22). Na to miał przyjść czas w następnych dniach kiedy to mieliśmy dotrzeć do podjazdów w północnej części regionu. Tego dnia chcieliśmy poznać nasza najbliższą okolicę i dlatego postawiliśmy na krótszą i bardziej urokliwą, lecz zarazem bardziej krętą i w ogólnym rozrachunku wcale nie szybszą jazdę po lokalnych drogach SP-27 i SP-14. Po wyjechaniu z Mezzocorony w kierunku północnym minęliśmy miejscowość Rovere della Luna i już po chwili znaleźliśmy się na ziemi tyrolskiej tzn. w prowincji Bolzano. Jechaliśmy wśród pół winorośli, drogą zwaną stosownie do okoliczności „strada del vino”, mając po prawej ręce Adygę, zaś po lewej masyw górski sięgający wysokości 1800 metrów n.p.m. Kolejne mijane przez nas wioski i miasteczka miały dwujęzyczne tablice: Kurtatsch (vel Cortaccia), Tramin (Tremeno), Kaltern (Caldaro) – poprzedzone lazurowym jeziorkiem o tej samej nazwie i w końcu Eppen (czyli Appiano). Przegapiliśmy skręt na Mendolę i przejechaliśmy całe miasteczko, lecz dopiero po przecięciu prowadzącej ku Merano krajówki SS-38 mogliśmy zawrócić z drogi, która nieubłaganie zawiodła by nas do Bolzano. Po wjechaniu do Appiano od przeciwnej (północnej) strony zatrzymaliśmy się celem rozładowania rowerów na parkingu przez supermarketem. W miejscu bardzo dla nas dogodnym bo położonym ledwie 100 metrów od początku wspinaczki.

Niemal w samo południe, przy pełnym słońcu i temperaturze 33 stopni rozpoczęliśmy blisko 15-kilometrowy podjazd pod Passo della Mendola. Wzniesienie to, acz może nieszczególnie słynne czy trudne ma za sobą całkiem bogata historię sportową. Na trasie Giro d’Italia zadebiutowało jako jedne z pierwszych w Dolomitach tzn. podczas siedemnastego etapu Giro z 1937 roku (Merano – Gardone). Ze względu na swe strategiczne położenie pomiędzy Doliną Adygi a dolinami Val di Non i dalej Val di Sole była potem wielokrotnie przejeżdżana. Ostatnim czasy w końcówce siedemnastego etapu Giro 2004 kiedy to we Fondo Sarnonico triumfował Rosjanin Paweł Tonkow. Wspomniana długość, przewyższenie rzędu 958 metrów i średnie nachylenie na poziomie 6,44 % czyni zeń jednak solidną premię górską pierwszej kategorii. Na szczęście podjazd ten jest dość regularny, gdyż jego poszczególne kilometrowe odcinki oscylują między 5,5 a 8 %, zaś chwilowy max. to 11 %. W początkowej swej fazie droga wije się wśród upraw winorośli, następnie wkracza w las gdzie można było schować się przed uciążliwym słońcem, zaś w wyższych partiach pięła się na wąskiej pół skalnej z wysoką ścianą po prawej i stromym zboczem po lewej stronie. Z kolei w samej końcówce przyjemne wrażenie zrobiła na mnie seria ładnie wyprofilowanych serpentyn poprowadzonych po gładkiej jak stół szosie. Na pokonanie całego wzniesienia tzn. 14,86 km potrzebowałem niespełna 54 minut (dokładnie 53m 53s) co dało mi przeciętną 16,645 km/h i VAM 1066 m/h.

Na górze było dość gwarno. Choć mieliśmy okres pozasezonowy (o czym świadczyły prowadzone remonty tutejszych hoteli) turystów nie brakowało. Panowała przyjemna temperatura 23 stopni. Spodziewałem się czekać na Darka nie dłużej niż kwadrans. Przeliczyłem się o jakieś 20 minut z uwagi na defekt piasty, który przytrafił się memu koledze. W tym czasie zdążyłem się pokręcić na około kilometrowej długości płaskowyżu. Odnalazłem skręt ku Monte Penegal, o którym wiedziałem, że musi być gdzieś w okolicy przełęczy. Podziwiałem piękną alpejską panoramę z tarasu widokowego przy hoteliku Bellavista oraz górnej stacji kolejki na Mendolę. W końcu zaś przyjrzałem się finezyjnym produktom z wszelakich metali w sklepie pamiątkarskim u Eriki. Darek dojechawszy na przełęcz zdał mi relacje ze swoich problemów technicznych. Okazało się, że musiał stanąć już po czterech kilometrach i przez blisko 20 minut zmagał się ze sprzętem, ale szczęśliwie dzięki swym inżynierskim zdolnościom wybrnął z owego kłopotu. Postanowiliśmy wstrzymać się na razie z robieniem zdjęć na Mendoli i z marszu wziąć się za nasz piątkowy deser czyli Monte Penegal.

Podjazd ten w niczym nie przypomina służącej mu za podstawę i powszechnie znanej w kolarskim światku sąsiadki. Nigdy nie został przetestowany na Giro d’Italia. Jest znacznie krótszy, bo liczy sobie ledwie 3,89 kilometra. Z drugiej strony jest znacznie bardziej stromy mając średnie nachylenie na poziomie 9,2%! Poza tym jest to droga z gatunku ślepych uliczek czyli na górze, pozostaje tylko zrobić zwrot o 180 stopni i zawrócić w dół. Droga to dodajmy węższa i poprowadzona po gorszej nawierzchni niż podjazd pod Mendolę. Wspinaczka w całości wiedzie po mniej lub bardziej zalesionym terenie. Nie brak tu ciasnych i stromych wiraży. Pierwsze 1000 metrów o średnim nachyleniu 7,3% można było jeszcze całkiem łatwo strawić. Jednak najgorszy był liczący sobie 1600 metrów odcinek środkowy. Niemal przez cały czas droga piętrzy się tu na poziomie powyżej 10%, przy średniej 11,8 % i chwilowym maximum aż 20% – według wykresu, bowiem na gorąco zanotowałem tylko wypiętrzenie rzędu 17% co i tak zdołało mnie wyprostować. Ostatnie 1300 metrów wraca do poziomu początkowego czyli średnio 7,7 %, choć finałowa ścianka, na której uchwyciłem ostatnie metry Darka to max. 13%.

Na górze znajduje się hotel, mini-parking, restauracja, maszty radiowo-telewizyjne i oczywiście taras ze wspaniałym widokiem na Valle dell’Adige, w tym miasto Bolzano i jezioro Caldaro. Temperatura w cieniu wynosiła wciąż przyjemne 19 stopni, lecz w miejscach nasłonecznionych dobiegała 30. W każdym razie nie było najmniejszego śladu, po śniegu jaki widzieliśmy w najwyższych partiach tej góry, dwa dni wcześniej, zza szyby samochodu pędząc ku Mezzocoronie. Wspinaczka zajęła mi 19 minut i 39 sekund przy średniej prędkości 11,877 km/h i VAM 1093 m/h co przy tej stromiźnie było widomym znakiem, iż nie jestem jeszcze w pełni formy. Darek na pokonanie tego samego odcinka potrzebował dokładnie 23 minuty i 44 sekundy. Zabawiliśmy na szczycie blisko pół godziny by następnie po bardzo ostrożnym 4-kilometrowym zjeździe ku (Darka max. 43 km/h) spędzić przeszło 20 minut na przełęczy, głownie przed sklepem Eriki i oczywiście przy zdjęciach na tle różnorakich tablic. Bezpieczny zjazd do Appiano pozwolił niejednokrotnie rozpędzić się do 56-58 km/h. Po zjeździe w dolinie panowało przyjemne ciepełko czyli 24 stopnie. Po małych zakupach w markecie wróciliśmy do bazy tą samą drogą co przed południem.

Po obiedzie czyli gdzieś tak około 18:30 wybraliśmy się na wieczorny spacer po naszym liczącym niespełna pięć tysięcy mieszkańców miasteczku. Nie wiem czy podczas ponad godzinnej przechadzki spotkaliśmy choć jeden procent tubylców. Cisza na ulicach jak po bombie. Wychodząc z via San Marco skierowaliśmy się przez via Romana ku centrum i dalej w kierunku miejscowego kościoła na ścianie, którego dostrzegłem tablicę wmurowana ku pamięci miejscowego Franciszkanina, który poległ na misji w Chinach w latach 30. minionego stulecia. Następnie wyszliśmy na budynek Urzędu Gminy obok, którego zaintrygowała nas stroma, brukowana uliczka prowadzącą ku dolnej stacji kolejki linowej na Monte di Mezzocorona oraz nieco wyżej jeszcze bardziej stromo wąziutką asfaltową ścieżką przez las ku grocie Madonny wybudowanej jako nawiązanie do słynnego na całym chrześcijańskim świecie miejsca kultu w Lourdes. Darek postanowił sobie w wolnej chwili dojechać tu rowerem, a nawet zażyć dreszcz emocji tytułem przejażdżki na szczyt zielono-żółtym wagonikiem. Z placu przed wspomnianą grotą mieliśmy całkiem niezły widok na całą Mezzocoronę i inne, pobliskie miasteczka poprzedzielane polami winorośli. Mimo odległości dało się nawet wyłuskać pośród innych domostw dom i podwórze Carlo Fiamozziego. Z kolei gdy zapadł zmrok stojąc na balkonie naszego domku bez trudu mogliśmy namierzyć miejsce gdzie znajduje się Grota, dzięki zapalanym na noc neonom z napisem Ave Maria.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Mendola & Monte Penegal została wyłączona

Fai della Paganella

Autor: admin o 20. maja 2010

Ruszyliśmy w podróż do Włoch już po północy, a więc de facto 20 maja. Trasa z początku ta sama co podczas naszej wspólnej, zeszłorocznej podróży do Francji. Najpierw nocny i dzięki temu dość szybki przejazd przez polskie drogi, w zasadzie w całości po drodze krajowej nr 6, aż po same Kołbaskowo. Do Niemiec wjechaliśmy już widnym porankiem. Dalej na południe autostrada nr 11, po czym minęliśmy Berlin jadąc wschodnią i południową częścią obwodnicy tego miasta, a na jej końcu wskoczyliśmy na prowadząca aż do Monachium autostradę nr 9. W okolicy Norymbergi szlak włoski rozjechał się z zeszłorocznym francuskim. Stolicę Bawarii jak zwykle ominęliśmy jadąc po wschodniej obwodnicy (droga nr 99) i dalej autostradami nr 8 ku Rosenheim oraz nr 93 ku austriackiej granicy wkroczyliśmy na teren Austrii w Kufstein. Podróż naszą zaczęliśmy w Trójmieście pod gwiaździstym i pogodnym niebem, lecz z biegiem czasu jak zjeżdżaliśmy w dół Niemiec nasze miny rzedły. Zachmurzone niebo, przelotne acz coraz częstsze i mocniejsze opady deszczu, a do tego jeszcze bardzo skromna jak na połowę maja temperatura około 11-12 stopni nie były dobrą zapowiedzią tej wyprawy. Po wjechaniu do Austrii czyli na autostradzie nr 12 do Innsbrucka i dalej na drodze ku przełęczy Brenner (1375 m. n.p.m.) nie było wcale lepiej. Co więcej w miarę zyskiwania wysokości na drodze ku włoskiej granicy temperatura zdążyła jeszcze opaść do ledwie 8 stopni. To wszystko było nie najmilszą wróżbą dla naszej wyprawy.

Pozostało mieć nadzieję, iż po włoskiej stronie czekać będzie na nas zupełnie inna aura. No i stał się cud. W miarę jak zjeżdżaliśmy na południe autostradą nr 22 tzn. wpierw ku Vipiteno, Bressanone i Bolzano oraz dalej w kierunku Trento wraz z biegiem Adygi niebo nad nami pogodniało i temperatura szybko rosła. Dość powiedzieć, że gdy około 15:30 dojechaliśmy w końcu do Mezzocorony po pokonaniu ledwie 116 km od austriacko-włoskiej granicy nie tylko nie było śladu po ciemnych chmurzyskach, ale też powitała nas iście letnia temperatura 25 stopni! U progu B&B Fiamozzi powitał nas Carlo, który oprowadził nas po kwaterze, która stać się miała naszym domem i baza wypadową na następne dwa tygodnie. Na pierwszym piętrze mieliśmy do dyspozycji średniej wielkości pokój służący za sypialnię oraz dzielony z ewentualnymi mieszkańcami drugiego pokoju salon z kuchnią i balkonem oraz łazienkę. Żaden luksus, ale też o przesadne wygody nam nie chodziło. Z grubsza wszystko było na miejscu, a przede wszystkim były warunki ku temu by rano bądź wieczorem przygotować sobie coś ciepłego do zjedzenia. Następne dwie godziny poświęciliśmy na rozpakowanie się, odświeżenie i krótki odpoczynek po kilkunastogodzinnej podróży.

Jednak nie zamierzałem odpoczywać do wieczora. Od naszego przyjazdu do zmierzchu było wszak jeszcze kilka godzin czasu. Istniała więc szansa na to by przy odrobienie samozaparcia wskoczyć na rowery i ruszyć w najbliższe góry jeszcze tego samego dnia. Zgodnie z moim planem miał to być zresztą jedyny dzień podczas naszego pobytu w Mezzocoronie, gdy na rowerową trasę przyszło nam ruszyć bezpośrednio z naszej bazy. Po wielu godzinach spędzonych w samochodzie tego dnia nie mieliśmy czasu i chęci na zwiedzanie terenów położonych nieco dalej od Mezzocorony. Ambitniejsze cele zostawiłem nam na kolejne dni, zaś na czwartek 20 maja zaprogramowałem sobie i Darkowi wypad na wzniesienie Fai della Paganella (989 m. n.p.m.), podjazd jak na alpejskie warunki niewysoki, lecz biorąc pod uwagę przewyższenie i nachylenie całkiem solidny jak na „wieczorek zapoznawczy” z włoskimi Alpami. Do pokonania mieliśmy bowiem 714 metrów w pionie, na przestrzeni 9,2 kilometra co dać miało budzące szacunek średnie nachylenie rzędu 7,7 %. Górka ta nie będąc jako się rzekło wysoka, ani też jakoś strategicznie położona nie pozostawiła trwalszego śladu w historii Giro d’Italia. Niemniej bywała na trasie włoskiego touru niejednokrotnie. Po raz pierwszy w 1973 roku, zaś ostatni raz w sezonie 1998 jako pierwsza z trzech premii górskiej kluczowego dla losów całego wyścigu etapu nr 19 z metą w stacji Montecampione, gdzie na śp. Marco Pantani po wielu soczystych atakach na finałowym podjeździe zmorzył ostatecznie Rosjanina Pawła Tonkowa.

Na spotkanie z Paganellą ruszyliśmy ostatecznie około godziny 18:15, przy przyjemnej temperaturze 26 stopni, lecz jednocześnie smagani dość porywistym wiatrem, który ochoczo hulał w dolinie pośród pól winorośli. Ponieważ B&B Fiamozzi znajduje się przy ulicy San Marco na północno-wschodnim krańcu Mezzocorony to chcąc dojechać do podnóża Paganelli musieliśmy przejechać na drugi kraniec tego miasteczka. Kluczyliśmy nieco wąskimi uliczkami zanim pokonawszy tory linii kolejowej Trento – Mezzana (Val di Sole) znaleźliśmy się w miasteczku Mezzolombardo. Tu wjechaliśmy na drogę krajową SS-43 i skręciliśmy w prawo kierując się na północ szosą wiodącą ku jabłkowej dolinie Val di Non. Ten odcinek był jeszcze płaski, lecz już niebawem tzn. po pokonaniu 4,5 kilometra od naszej bazy przyszło nam skręcić w lewo na drogę prowincjonalną SP-64 aby rozpocząć nasz pierwszy górski test. Każdy z nas zaczął we właściwym sobie stylu. Ja ochoczo do przodu i dość twardo pod nogą, albowiem cały podjazd przejechałem na przełożeniu 39×21. Darek z miękkiego obrotu, własnym tempem rozkręcał swój dieslowski silnik. Początek podjazdu wiódł licznymi serpentynami, gdzie korzystając z technicznych zakrętów dwóch motocyklistów urządziło sobie prywatną sesję treningową na maszynach z gatunku MotoGP. Pierwsze kilometry przyszło nam więc pokonać w atmosferze nie licującej ze spokojem tutejszej okolicy.

Podjazd jak widać na załączonym obrazku praktycznie ani przez chwilę nie odpuszczał. Cały czas „trzymał” na poziomie od 7 do 9 % nachylenia. W najbardziej stromym momencie tzn. po przejechaniu 8,05 km stromizna sięgnęła nawet 13%. Udało mi się go pokonać go w 38 minut przy średniej prędkości 14,526 km/h i wielce zachęcającym (jak na początek wyprawy) wskaźniku VAM 1127 m/h. Gorszą wiadomością był fakt, iż na górze było 16 stopni co biorąc pod uwagę wiatr oraz spocone wysiłkiem ciało i lekki strój zapowiadało raczej rześki wieczorny zjazd z powrotem do bazy. Około czternastu minut przyszło mi czekać na spokojnie jadącego Darka, a gdy wykonaliśmy już nasze pamiątkarskie zdjęcia przy tablicach ruszyliśmy dalej ku miejscowości Andalo, choć była już wpół do ósmej. Wnioskując z faktu, iż Andalo leży na wysokości 1042 m. n.p.m. spodziewałem się delikatnego falsopiano na odcinku kolejnych 6-7 kilometrów. Tymczasem jadąc przez centrum Fai della Paganella i dalej przez osadę Santel mieliśmy okazje zmierzyć z paroma krótkimi schodkami, z których jeden miał nawet fragment blisko 12%. W sumie wjechaliśmy na poziom około 1150 metrów n.p.m. i ponieważ wokół nas co raz bardziej szarzało zatrzymaliśmy się by zdecydować się co dalej robić.

Darek postanowił zawrócić i powolutku zjechać do Paganelli gdzie mieliśmy się spotkać przed zasadniczym zjazdem w dolinę. Ja tymczasem zjechałem jeszcze na drugą stronę „siodełka” i po niespełna dwóch kilometrach dojechałem do pierwszych domostw Andalo, które oczom przybyszów reklamuje się jako baza treningowa narciarzy-alpejczyków z reprezentacji USA. Na dalszą jazdę w tym kierunku nie było już czasu, więc zawróciłem w kierunku Paganelli. Darka spotkałem już w Santel skąd rozpościerał się piękny, acz zacieniony już widok na Dolinę Adygi. Kilka dalszych zdjęć stuknęliśmy na ulicach Fai della Paganella gdzie można było zawiesić oko na żółtym kościółku z dzwonnicą i paru starszych budynkach. Potem już z racji chłodu (13 stopni) oraz niknącego światła słonecznego bez zbędnych przystanków, ale też bez szaleństw (mój max. 54 km/h) zjechaliśmy ku drodze SS-43. Na dole zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę przy co ciekawszych budowlach i około 20:45 zjechaliśmy do bazy pokonawszy – w moim przypadku – dystans 41,8 kilometra o łącznym przewyższeniu 947 metrów.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Fai della Paganella została wyłączona

Pomysł na Trentino & Sud Tirol

Autor: admin o 19. maja 2010

Jako, że w roku 2009 podróżowałem niemal wyłącznie po ziemiach frankofońskich (w czerwcu zwiedzając Jurę i Alpy w szwajcarskiej Romandii, zaś w lipcu francuskie Alpy od Górnej Sabaudii po Prowansję) już jesienią ubiegłego roku zdecydowałem, iż w sezonie 2010 wrócę do swej ukochanej Italii. Postanowiłem skupić swą uwagę raz jeszcze na Włoszech, choć bywałem w nich dotąd częściej niż w jakimkolwiek innym kraju alpejskim. Za sprawą dwóch około dwutygodniowych wypraw chciałem bowiem wydatnie uzupełnić listę swych górskich skalpów na terenie włoskich Alp. Na pierwszy rzut czyli na przełomie maja i czerwca miały pójść podjazdy w dobrze mi znanym regionie Trentino-Alto Adige. Za drugim tzn. lipcowym podejściem chciałem zaś poznać wzniesienia w znacznie słabiej mi dotąd poznanych regionach Doliny Aosty i Piemontu. Opracowanie szczegółowego planu pierwszej z tych podróży nie stanowiło wielkiego problemu. Pięknych kolarskich podjazdów jest w tym regionie bez liku. W dodatku leżą one blisko siebie co ułatwia organizację takiej wyprawy od strony logistycznej. Wiedziałem co chcę zrobić. Poznać niemal wszystkie tutejsze podjazdy rodem z Giro d’Italia, z którymi dotychczas nie miałem okazji się zmierzyć.

Zimą dowiedziałem się, że w swym śmiałym przedsięwzięciu będę mógł liczyć na pomoc i towarzystwo Darka Kamińskiego, z którym przemierzyłem francuskie Alpy w lipcu 2009 roku. Mój kolega w swych planach na wiosnę 2010 przedłożył nawet piękno Dolomitów nad udział w koncercie swej ulubionej kapeli rockowej AC-DC, która miała pod koniec maja zawitać do naszej ojczyzny. Aby oszczędzić nam obu czasu i wysiłku już na wstępie postanowiłem znaleźć na cały dwutygodniowy pobyt jedną bazę wypadową. Chodziło o nocleg, z którego na pomocą codziennych kilkudziesięcio-minutowych dojazdów samochodem można by dotrzeć do podnóża każdej z upatrzonych gór. Ponieważ wybrałem wzniesienia w każdym zakątków obu trydenckich prowincji (Trento i Bolzano) tj. od okolic Merano i Brunico na północy po Avio na południu musiała to być miejscowość o iście strategicznym (centralnym) położeniu. Miejsce takie znalazłem poprzez stronę www.trentinobedandbreakfast.it w położonym między Trento a Bolzano miasteczku Mezzocorona, w domu prowadzonym przez sympatycznego hodowcę winorośli Carlo Fiamozziego. Aby nieco uatrakcyjnić nasz codzienny górski rytuał postanowiłem wrzucić do naszego programu dwa stricte sportowe wydarzenia. Po pierwsze we wtorek 25 maja mieliśmy poświecić około półtorej godziny na dojazd do Valdaory koło Brunico by stamtąd już na rowerach wdrapać się na Passo Furcia i z tego miejsca oglądać zmagania zawodowców na trasie górskiej czasówki pod Plan de Corones (Kronplatz). Po drugie w niedzielę 30 maja sami mieliśmy skonfrontować swe wątłe amatorskie siły ze strzelistymi Dolomitami na trasie czwartej edycji wyścigu GF Marcialonga ze startem i metą pod skoczniami w Predazzo.

Wielką przyjemnością było zaplanowanie tego wszystkiego, lecz trudniej przyszło mi się do tego wyjazdu przygotować. Jak pamiętamy zima 2009/2010 była wyjątkowo jak na ostatnie lata mroźna, śnieżna, a przy tym dość długa. Pomimo co tygodniowych wypadów na squasha oraz dwu miesięcy ćwiczeń w gdańskim klubie fitness „Akademos” przytyło mi się poza sezonem do 80-81 kilogramów czyli jakieś sześć-osiem kilo ponad letni stan. Zima trzymała się mocno i dopiero po 10 marca nieśmiało „odkopałem” rower górski, by 19 marca pomimo zalegających wokół kaszubskich dróg resztek białej puchu po raz pierwszy siąść na szosówce. Założyłem sobie tymczasem, że przed pierwszym z tegorocznych wyjazdów przejadę tytułem „zaprawy” przynajmniej 3000 kilometrów. Ze względu na późny początek kolarskiej wiosny i wczesny termin pierwszej eskapady miałem na to równo dwa miesiące. Zmobilizowałem się i dokonałem tego, acz tej wiosny nie dane mi było zrobić treningowych mega-dystansów po 150-180 kilometrów. Jeździłem częściej, lecz krócej niż w poprzednich latach. W sumie tylko osiem razy od 19 marca do 17 maja pokonałem dystans ponad 100-kilometrowy, przy czym najdłuższa z kaszubskich tras miała ledwie 123 km. Ponadto począwszy od tragicznego dnia 10 kwietnia udało nam się z Darkiem sześć razy wyskoczyć na specjalistyczny trening „wspinaczkowy” przy największej w Polsce Elektrowni Szczytowo-Pompowej „Żarnowiec”. Tamże robiąc dwa warianty podjazdu od Czymanowa do Górnego Zbiornika owej Elektrowni mogliśmy adaptować się do prawdziwie górskich stromizn. Mimo skromnych dystansów rzędu 40 kilometrów robiąc po 10-12 podjazdów  o długości 1-1,5 km i przewyższeniach około 100 metrów wykręcaliśmy dzienne przewyższenia rzędu 1200 metrów. Dla osiągnięcia tego samego efektu na standardowej kaszubskiej trasie musiałbym pokonać dystans około 150 kilometrów.

Rower do „zadań specjalnych” przygotował mi jak zwykle Czarek Fabijański z warsztatu „Fabian-Serwis” w Gdyni: http://fabianserwis.homelinux.com Profile podjazdów tradycyjnie już ściągnąłem z „archivio salite” na stronie www.zanibike.net Wydrukował mi je po raz wtóry Jurek Plieth. Aby nie wypadać z treningowego rytmu zabrałem swego „aluminiowego rumaka” Colnago na majowy wypad do Eurosportu (relacje z etapów nr 5-8 Giro d’Italia). Podczas trzech treningów na płaskich, mazowieckich trasach wokół Błonia pokonałem ostatnie 285 kilometrów swych dwumiesięcznych przygotowań. W taki sposób „zaprawiony do boju” z własnymi słabościami nocą z 19 na 20 maja wyruszyłem na kolejny podbój Italii. Jako, że tym razem Święto Bożego Ciała wypadło dogodnie dla nas na samym początku czerwca to ustaliłem z Darkiem, iż w drodze powrotnej z Włoch zatrzymamy się jeszcze na dwa dni w Austrii. Nie mogłem sobie odmówić okazji do tego by po dwóch tygodniach budowania formy we włoskich górach nie wrócić do kraju gdzie przed siedmiu laty zaczęła się moja alpejska przygoda. W kraju Mozarta chciałem poznać dwa iście kultowe podjazdy w dziejach Osterreich Rundfahrt czyli północny Grossglockner z finałem na Edelweissspitze oraz słynący ze swej stromizny Kitzbuheler Horn.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Pomysł na Trentino & Sud Tirol została wyłączona