Rudno Polje (Pokljuka)
Autor: admin o niedziela 8. lipca 2012
Cztery tygodnie po powrocie z Wogezów nadszedł czas na zmierzenie się z mym głównym celem na sezon 2012. Tym razem areną nierównej walki lichego człowieka z potężnymi Alpami miały być górskie drogi Słowenii i północno-wschodnich Włoch. Wycieczkę w te właśnie strony zaplanowałem chcąc wymazać białe plamy na mapie swych alpejskich zdobyczy. Pomimo, że do tego czasu pokonałem już blisko sto poważnych wzniesień na terenie Italii tylko jedno z nich znajdowało się w regionie Friuli-Venezia Giulia. Z kolei Słowenia była dla mnie ziemią całkowicie nieznaną i zarazem jedynym z krajów alpejskich, do którego począwszy od lata 2003 roku nie zdążyłem jeszcze zajrzeć. Jak zwykle w ostatnich latach na spotkanie przygodzie ruszył mój wypróbowany kompan Darek Kamiński. Natomiast załogę drugiego samochodu stanowili Piotrek Walentynowicz (który zadebiutował na szosach Włoch i Szwajcarii w sierpniu 2011 roku) oraz Adam Kowalski (po raz pierwszy uczestniczący w ekspedycji wedle mojego scenariusza, acz mający na swym koncie udział w tak ciężkich wyścigach jak GF Giordana, GF Coppi czy La Marmotte). Największym jednostkowym wyzwaniem podczas całej dwutygodniowej wyprawy miało być pokonanie zachodniej ściany słynnego Monte Zoncolan. Niemal równie cennym klejnotem w naszej kolekcji miał się stać jego sąsiad Monte Crostis oraz słoweński Mangart. Poza tym jeszcze szereg pierwszej klasy wzniesień rodem z wielkiego Giro d’Italia i małego Dirka po Sloveniji oraz tych równie trudnych, acz nieznanych z tras profesjonalnych wyścigów. Na deser zaś zaplanowałem sobie i kolegom start w La Leggendaria czyli GF Charly Gaul na trasie wokół Trento z dwukrotną wspinaczką pod masyw Monte Bondone.
Do Słowenii ruszyliśmy 7 lipca czyli w sobotni, a nie piątkowy wieczór. Poniekąd dlatego, że przed wyjazdem chciałem obejrzeć końcówkę pierwszego z górskich etapów Tour de France, który kończył się na górze Planche de Belles Filles wieńczącej nasz czerwcowy wyścig Les 3 Ballons. Piotrek z Adamem ruszyli w daleką drogę już późnym popołudniem, zaś ja z Darkiem jak zwykle z pewnym poślizgiem czyli wczesnym wieczorem. Umówiliśmy się z naszymi młodymi towarzyszami na spotkanie gdzieś na niemieckiej autostradzie, najlepiej w okolicy Norymbergii. Nad ranem przespaliśmy się dwie-trzy godziny na jednym z przydrożnych parkingów i dalej pojechaliśmy już razem, pozostając ze sobą we wzrokowym kontakcie. Jako, że naszym celem była Słowenia tym razem w okolicy Monachium nie obraliśmy kursu na Innsbruck i przełęcz Brenner, lecz odbiliśmy na wschód w kierunku Salzburga. Dojechawszy w te strony skręciliśmy na południe autostradą A10 aby przez okolice Flachau, Saint Michael in Lungau, Spittal an der Drau dobić w rejon Villach, które 25 lat wcześniej gościło uczestników Mistrzostw Świata w kolarstwie szosowym. Dalej ruszyliśmy autostradą A11 i niedługo po minięciu Saint Jakob im Rosental wjechaliśmy do liczącego ponad 7800 metrów Karawankentunnel, którego budowę ukończono w 1991 roku. Po drugiej stronie tego tunelu czekała już na nas Słowenia. Na wysokości Jesenic kupiliśmy tygodniowe winiety za 15 Euro, które w najbliższych pięciu dniach miały nam umożliwić zwiedzenie większej części tego ładnego, acz niedużego kraju. Około siedemnastej dobiliśmy do naszej pierwszej bazy noclegowej w Radovljicy – 6 kilometrów na południowy-wschód od lepiej znanego Bledu.
Za stosunkowo nieduże pieniądze udało mi się wynająć na pięć nocy obszerny apartament z salonem, aneksem kuchennym, dwoma mniejszymi pokojami oraz łazienką w domu należącym do rodziny Josefa Jansa. Zważywszy na porę, w której dojechaliśmy na miejsce stało się oczywiste iż tego dnia nie zdziałamy już zbyt wiele. Na szczęście dosłownie pod naszym bokiem mieliśmy jeden z wybranych przez mnie podjazdów, więc nie czas było spisywać tego dnia na straty. Po około dwóch godzinach potrzebnych na rozpakowanie się, chwile odpoczynków i mały posiłek ponownie wsiedliśmy do samochodów i udaliśmy się do Bledu. Na dobry początek mieliśmy zaliczyć podjazd do Pokljuki czy też ściślej mówiąc na strzelnicę usytuowaną na terenie w Rudno Polje (1346 m. n.p.m.). To znaczy pokonawszy niespełna 21 kilometrów i około 840 metrów przewyższenia przenieść się na rowerach ze letniego świata wioseł do ożywającej zima mekki biathlonu. Bled znany jest turystom z pięknego jeziorka, wyspy z XV-wiecznym kościołem oraz zamku z XI wieku wzniesionego na skale u wschodnim brzegów tego akwenu. Kibicom sportowym Blejsko jezero kojarzyć się powinien przede wszystkim jako arena międzynarodowych zawodów w wioślarstwie. Czterokrotnie organizowano na nim Mistrzostwa Świata, po raz ostatni w 2011 roku. Z kolei Pokljuka od dwudziestu lat gości najlepszych biathlonistów świata w zawodach z serii Pucharu Świata, zaś Mistrzostwa globu organizowano to już dwukrotnie. Przy czym w 1998 roku ścigano się tu tylko na trasie nie-olimpijskich wówczas wyścigów pościgowych. Natomiast w 2001 roku był to już :”pełnowymiarowy” czempionat.
Podjechawszy do centrum Bledu około wpół do ósmej wieczorem nie mieliśmy czasu podziwiać uroków wspomnianego jeziorka. Czas było ruszać w góry zanim się ściemni. Z parkingu przed halą sportową wyskoczyliśmy na ulicę Presernova cesta, na której z poziomu 507 metrów n.p.m. mieliśmy zacząć naszą wspinaczkę. Właściwy start opóźnił się nam jeszcze o dziesięć minut z uwagi na problemy Darka z rowerem. Kilka pierwszych kilometrów było na tyle łatwych, iż udało nam się je przebyć w zwartym szyku. Po przebyciu 3,3 kilometra dojechaliśmy do miejscowości Spodnje (vel Dolne) Gorje. Tu z drogi nr 634 zjechaliśmy w lewo na szosę nr 905, by po pokonaniu kolejnego kilometra minąć Zgornje (Górne) Gorje 4,4 km od startu. Jednak dopiero po wyjeździe z uliczek Krnicy (5,6 km) podjazd stał się wyraźnie trudniejszy. Zresztą cała drogę na Rudno Polje rozbić można na trzy wyraźne części tzn. łatwy początek, stosunkowo trudny środek czyli 7,5 km przy średnim nachyleniu 6,8 % i max. 15 % oraz szybka bo niemal płaska końcówka. Na stromym został już ze mną tylko Adam. Na pagórkowatych Kaszubach strzelający z grupy przy mocniejszym tempie tu w dużych górach będącym wycieniowanym nie gorzej od Sylwka Szmyda czy Przemka Niemca czuł się jak „ryba w wodzie”. Szybko poznałem odpowiedź na pytanie kto najbardziej będzie mnie mobilizował do jazdy na maxa podczas tej wyprawy. Zgodnie zmienialiśmy się na prowadzeniu. Zważywszy na dzielącą nas różnicę kilkunastu kilogramów wyglądało to tak jakby Cancellara próbował w górach dorównać jednemu z braci Schleck. Tym niemniej mimo drobnych problemów z rowerem udało mi się bez większych kłopotów dotrzymać kroku swemu koledze.
Najtrudniejsze był początek owego środka czyli kilometr siódmy i ósmy – odpowiednio o nachyleniu 9,8 i 9,3 %. Niewiele łatwiejsze dziesiąty i dwunasty o stromiźnie 8,6 i 8,4 %. Po drodze minęliśmy osadę na leśnej polanie (9,3 km), zaś niespełna dwa kilometry dalej zjazd ku wiosce Pokljuka (11,2 km). Stromy odcinek skończył się po trzynastym kilometrze. Natomiast po przejechaniu 14,7 km droga nr 905 skręcała na południe ku Bohinjskiej Bistricy. Tymczasem my musieliśmy jechać dalej na zachód pomniejszą dróżką prowadzącą wprost na Rudno Polje. Moje tylne koło zdawało się niestabilne, więc podejrzewałem iż bardzo powoli uchodzi z niego powietrze. Dlatego na ostatnich 6 kilometrach wrzuciłem łańcuch na dużą tarczę i czym prędzej starałem się dotrzeć do końca wspinaczki. W tym łatwym terenie i sprzyjającym mi terenie dość mocno naciągnąłem Adama. Niemniej ostatecznie do ośrodka przy strzelnicy dotarliśmy razem w czasie niespełna 63 minut z przeciętną prędkością około 19,4 km/h. Na górze niewielu było ludzi. Za to znacznie więcej chodzących samopas krów. Pokręciliśmy się chwilę po tamtejszych alejkach, zaś po 5-10 minutach dojechał do nas najpierw Piotr i niedługo później Darek. Zbliżała się już 21-wsza, więc zrobiło się zarazem rześko jak i szaro stąd nie było co liczyć na ładne zdjęcia u góry, a tym bardziej na zjeździe przy zapadającym już powoli zmroku. Zanim jako ostatni dotarłem do stromej części zjazdu była już praktycznie noc. Kręty zjazd w mroku po średniej jakości nawierzchni, w dodatku bez świateł przy rowerze był przeżyciem z niemałą dozą dreszczyku. Tym niemniej na co dzień nie polecam nikomu tak nierozważnej zabawy.