banner daniela marszałka

San Lugano

Autor: admin o czwartek 13. sierpnia 2015

PODJAZD > https://www.strava.com/activities/376584874

W górach wokół Lago di Garda solidnie potrenowałem. Wróciłem do Trójmiasta we wtorek 4 sierpnia by już po ośmiu dniach mocniejszy o tą zaprawę ponownie ruszyć za przełęcz Brenner. Na wyjazd do trydenckiej prowincji Bolzano udało mi się zmontować aż 8-osobową ekipę. Wyjechałem do Włoch wraz z Danielem Pawelcem i Darkiem Kamińskim. Oprócz nas do Italii pojechali Rafał Wanat z Gorzowa Wielkopolskiego oraz Adam Kowalski i Tomek Buszta z Trójmiasta. Adam mający za sobą już kilka lat doświadczeń, w tym roku spędził już niemal 5 tygodni w austriackich i włoskich Alpach pomieszkując od 20 czerwca do 22 lipca w Langefeld (Oetztal) i Canazei (Val di Fassa). Tomek podobnie jak Daniel debiutował na alpejskim szlaku rok wcześniej podczas wyprawy do Valtelliny. Natomiast spod Warszawy ruszyli w drogę Romek Abramczyk (uczestnik naszego Route des Grandes Alpes z roku 2013) i Artur Rykowski. Na potrzeby tak licznej drużyny udało mi się wynająć Haus Belluti Graun, wiejski domek na terenie miejscowości Cortaccia. Cena wynajmu była wielce atrakcyjna tzn. 980 Euro za tydzień od 8 osób czyli m/w 17,50 Euro za dobę od osoby. Tym niemniej był też pewien minus owego lokalu. Nasza baza tylko teoretycznie znajdowała się we wspomnianym miasteczku przy drodze SP19 znanej lepiej jako Strada del Vino. Faktycznie „schowana” była na terenie wioski Corona (niem. Graun) jakieś kilka kilometrów dalej i na wysokości przeszło 800 metrów n.p.m. Tym samym każdego dnia mieliśmy do pokonania dwa samochodowe odcinki specjalne po bardzo krętej i stromej górskiej drodze. Przed południem jakieś 500 metrów w dół ku kolejnej kolarskiej przygodzie, zaś wieczorem tyleż samo w górę na nocleg. Do Cortacci dotarliśmy jako ostatni. Rafał, Adam i Tomek zdążyli już zapoznać się z Romkiem i Arturem. Gdy byliśmy w komplecie zadzwoniłem do naszego tyrolskiego gospodarza, który wkrótce w towarzystwie swej małżonki wskazał nam zawiłą drogę do miejsca naszego przeznaczenia.

Dojazd do Corony był na tyle ciekawy, że aż prosiło się zrobić na nim któregoś dnia „cronoscalatę” czyli górski prolog celem wyłonienia najlepszego wspinacza pośród wszystkich członków naszej ekipy. Ostatecznie jednak nie starczyło nam na to czasu. Zatrzymaliśmy się tu na cały tydzień, aby z tego miejsca codziennie ruszać ku rozmaitym podjazdom w południowo-zachodniej części prowincji Bolzano. Dopiero na ostatnie cztery noce mieliśmy się przenieść w okolice Brunico by stamtąd poznawać wzniesienia w północno-wschodniej części owej prowincji. Pierwszy etap wyprawy ze względu na zmęczenie po kilkunastogodzinnej podróży oraz ograniczony czas nie mógł być ani długi, ani nazbyt trudny. Przed rokiem w Valtellinie na taką okazję znakomicie nadał się podjazd z Tresendy do Apriki. Tym razem naszą górą na przetarcie miała być wspinaczką z Ory (niem. Auer) na Passo San Lugano. Ta przełęcz nosi imię na cześć św. Lucano z Sabiony, duchownego z pierwszej połowy V wieku nazywanego Apostołem Dolomitów. Leży ona na wysokości 1096 m. n.p.m. na drodze do słynnej, przede wszystkim z narciarstwa klasycznego, doliny Val di Fiemme. Według „cyclingcols” podjazd od strony zachodniej ma długość 15,9 kilometra przy średnim nachyleniu 5,3 % i przewyższeniu 848 metrów. Z naszej bazy do podnóża tego podjazdu mieliśmy około 13 kilometrów. Niemniej ze względu na relatywnie późną porę dnia jak i wspomniany charakter drogi do naszego domu zdecydowaliśmy się dojechać w to miejsce samochodami. Przyznam, że poważnie zastawiałem się nad utrudnieniem sobie trasy owego pierwszego etapu. Po zaliczeniu San Lugano w trakcie powrotnego zjazdu ku Val d’Adige można było zahaczyć niejedno ciekawe wzniesienie. W grę wchodziły ewentualne wspinaczki do Redagno (1556 m. n.p.m.) czyli 7,6 km przy średniej 7 % lub do Trodeny (1208 m. n.p.m.) czyli 8,6 km przy średniej 8,3 %. Teoretycznie można było się sprawdzić także na podjeździe do Monte San Pietro (1400 m. n.p.m.) liczącym sobie 10,6 km przy średniej 6,3 %, ale to akurat wzniesienie poznaliśmy już z Darkiem podczas udziału w Gran Fondo Marcialonga 2010.

Niemniej by móc się zmierzyć z dwoma premiami górskimi trzeba byłoby mieć co najmniej trzy godziny czasu przed zmierzchem. Nie daliśmy sobie takiej szansy ze względu na zamieszanie przedstartowe. Otóż przy wypakowywaniu się po przyjeździe do Haus Belluti wyjąłem z samochodu wszystkie koła, w tym te od roweru Daniela. Mój kolega nie zauważył tego faktu, więc nie włożył ich ponownie do auta przed naszym wyjazdem do Ory. Nasze niedopatrzenie odkryliśmy dopiero po dotarciu do miasteczka, na parkingu przed sklepem Eurospar. Czym prędzej więc ruszyliśmy – już tylko we dwóch – z powrotem po koła, prosząc naszych kompanów by poczekali ze startem jakieś pół godzinki. Po dotarciu do Haus Belluti nie bez trudów dostaliśmy się do zamkniętego od wewnątrz przydomowego garażu. Na koniec gdy ponownie dojechaliśmy do Ory nie mogliśmy znaleźć kluczyków od bagażnika samochodowego. Daniel przypomniał sobie, że zostawił je na dachu auta tuż przed podjęciem decyzji o szybkim powrocie na stancję. Już byliśmy przekonani, że zgubiliśmy je podczas jazdy samochodem. Na szczęście jakimś cudem zaklinowały się one w listwie na dachu Citroena. Dzięki temu nie spadły z dachu podczas całej około 30-kilometrowej jazdy w obie strony i to pomimo licznych zakrętów na górskim odcinku tej trasy. Odetchnęliśmy z ulgą. Po tym wszystkim na rowery wsiedliśmy dobrze po godzinie osiemnastej. Jak wynika z zapisu na stravie wystartowaliśmy dopiero o 18:22. Podjazd pod Passo San Lugano, choć pokaźnych rozmiarów i strategicznie położony dość rzadko bywa wykorzystywany na trasach Giro d’Italia. Ostatni raz „profi” jadący w wyścigu Dookoła Włoch zmierzyli się z nim w 2007 roku na odcinku z Trento do Tre Cime di Lavaredo, wygranym przez niesławnego Riccardo Ricco. Co ciekawe organizatorzy Giro na tyle zlekceważyli to wzniesienie, że nie wyznaczyli na nim wówczas żadnej premii górskiej! Wystąpiło ono w początkowej fazie tego etapu i zostało przyćmione przez cztery kolejne wspinaczki takie jak: San Pellegrino, Giau, Tre Croci i finałowy podjazd ku Rifugio Auronzo. Świadczy to o swego rodzaju kłopotach bogactwa. Włosi mogą sobie pozwolić na zignorowanie wzniesienia o przewyższeniu ponad 800 metrów, podczas gdy na naszym Tour de Pologne górki trzykrotnie mniejsze niż San Lugano „zasługują” na pierwszą kategorię.

Ruszyliśmy do boju z poziomu Via San Pietro. Mimo późnego popołudnia było bardzo gorąco. Do połowy czwartego kilometra na liczniku miałem 35 stopni Celsjusza, zaś na samej górze odnotowałem 27. Po niespełna 800 metrach przejechaliśmy przez mostek nad Rio Nero, by po krótkiej chwili dotrzeć do ronda przy drodze krajowej SS12 i wjechać do krótkiego tunelu Galleria San Daniele. Na drugim i trzecim kilometrze pokonaliśmy pierwsze cztery serpentyny, po których wije się droga SS48. Na tej ruchliwej szosie jechaliśmy przy akompaniamencie samochodowych klaksonów. Pod koniec czwartego kilometra dojechaliśmy do miasteczka Montagna (3,9 km). Stąd odchodzi zachodni szlak ku Trodenie. Po przejechaniu 5,3 kilometra minęliśmy wiraż będący znakomitym punktem widokowym na rozległą Dolinę Adygi. W drodze powrotnej Dario nakręcił w tym miejscu swój filmik krótkometrażowy. Pierwsze sześć kilometrów przejechaliśmy niemal wspólnie jako, że najszybszy na tym odcinku Adam wyprzedzał siódmego Daniela zaledwie o 14 sekund. Jedynie Rafał nam się „zagubił” tracąc do lidera około półtorej minuty. W połowie dziesiątego kilometra minęliśmy skręt ku SP 72 prowadzącej do Aldino i Monte San Pietro. Nasza grupa się rozciągnęła i w końcu rozpadła. Najpierw mocne tempo podyktował Romek, potem ja poprawiłem i ku swemu zaskoczeniu zostałem sam na przedzie. Niezbyt stromy i regularny podjazd musiał mi pasować. Postanowiłem jechać swoje już do samego końca. Po przebyciu 13,8 kilometra na wysokości Kaltenbrunn (wł. Fontanne-Fredde) minąłem odchodzącą w prawo drogę SP58, którą można by dotrzeć do Trodeny od strony wschodniej. Za to kilkaset metrów dalej we wiosce La Copara (14,4 km) mignęła mi po lewej stronie szosa SP130 w kierunku Redagno. Ostatnie dwa kilometry o nachyleniu ledwie 4 % to już była szybka końcówka, bo w tempie blisko 21 km/h. Natomiast całe wzniesienie o długości 16,4 kilometra przejechałem w czasie 54:51 z przeciętną prędkością 18,0 km/h. Na stravie zaznaczono odcinek o długości 16,1 kilometra. Ten dystans pokonałem z kolei w 54:14 (avs. 17,8 km/h) przy VAM na poziomie 940 m/h. Nieco ponad minutę stracili: Tomek, Romek i Dario wszyscy trzej z czasem 55:31. Następnie przyjechał Artur (59:45) tuż przed Adamem (1h 00:03), zaś jako „tylna straż” zameldowali się Daniel i Rafał w czasie 1h 05:33. Niestety z uwagi na późną porę na zjeździe nie mogliśmy liczyć na udane zdjęcia. Pogoda dopisała za to do samego końca. Temperaturka 29 stopni o godzinie 20:20 o tym świadczy. Niestety w kolejnych dziesięciu dniach na ogół nie mieliśmy do niej tyle szczęścia.

2015_0813_003

20150813_195016