Presa de Llauset & Estacio de Boi-Taull
Autor: admin o sobota 11. czerwca 2016
PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/606232006
PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/606232025
Vielha czyli stolica komarki Vall d’Aran była ostatnim przystankiem w trakcie tej przeszło dwutygodniowej podróży po Katalonii i Andorze. W miasteczku tym mieszka ponad połowa z 10 tysięcy mieszkańców owej doliny. Zatrzymaliśmy się w Aparthotel Nou Vielha przy Avenida Alcalde Calbeto Barra 8. Z tej bazy mieliśmy wyruszyć na dwa ostatnie etapy naszej wyprawy. W cenie 140 Euro wynajęliśmy tu na dwie noce jeden z apartamentów na pierwszym piętrze. Zamieszkaliśmy przy drodze krajowej N-230 biegnącej wzdłuż nurtu Garonny do granicy francuskiej. Dolina Aran jest rejonem odciętym od „hiszpańskiej macierzy”. Łatwiej stąd wyjechać do Francji niż skomunikować się z resztą Hiszpanii. Droga na północ prowadzi doliną wspomnianej rzeki do przejścia granicznego na wysokości niespełna 600 metrów n.p.m. Wyjście zachodnie stanowi niezbyt wysoka Coll de Portillon (1293 m. n.p.m.). Za to naturalne łączniki z resztą Królestwa są znacznie bardziej wyniosłe. Na wschód wyjechać można jedynie przez Port de la Bonaigua (2076 m. n.p.m.). Z kolei droga na południe przez wieki całe była jeszcze trudniejsza. Szlak do Aragonii wiódł bowiem górskim duktem przez Port de Vielha (2424 m. n.p.m.). Ten przejazd znacznie uprościło dopiero wybudowanie w 1948 roku pierwszej drogi z tunelem pod tą przełęczą. Skoro zamieszkaliśmy w tej odizolowanej krainie to najprościej było w niej zostać do końca pobytu w Hiszpanii. To znaczy spędzić tu całą sobotę jak i niedzielne przedpołudnie. Teren do ambitnej jazdy by się znalazł. Obok znanego z kolarskich wyścigów niemal 20-kilometrowego podjazdu na Pla de Beret jest tu kilka mniejszych górek o przewyższeniu 600-700 metrów. Przede wszystkim wspomniana Portillon z podjazdem o długości 8,3 kilometra przy średnim nachyleniu 6,7 %. Przełęcz ta została już 19 razy przetestowana na trasach Tour de France. Zazwyczaj właśnie w swej wschodniej (hiszpańskiej) wersji. Poza tym na stronie „retocima.webcindario.com” znalazłem cztery podobnej wielkości wzniesienia pomiędzy Vielhą a Bossost. Najbliżej naszego miasta był podjazd z Aubert na Bassa d’Oles (1606 m. n.p.m. czyli 10,2 km o średniej 7,1 %). Następnie te z Pont d’Arros na Saut deth Pish (1552 m. n.p.m. > 10,9 km x 6,3 %) oraz z Es Bordes do Artiga de Lin (1464 m. n.p.m. > 9,1 km x 7,2 %). W końcu zaś wspinaczka z Bossost na Mirador d’Arres (1320 m. n.p.m. czyli 7,5 km x 8,1 %). Ja wolałem jednak poznać dwa trudniejsze wzniesienia znajdujące się po południowej stronie wspomnianego tunelu. Wyższe, większe i dłuższe od „arańskiej piątki” czyli pod każdym względem ciekawsze. Dlatego wybrałem: Presa de Llauset (2193 m. n.p.m.) i Boi-Taull (2052 m. n.p.m.).
Pierwszy z tych podjazdów zaczyna się w aragońskiej wiosce Bono, leżącej 24 kilometry na południe od Vielhy. Aby dojechać do podnóża drugiego czyli katalońskiej Barruery musieliśmy pokonać dwa razy większy dystans. Jednym słowem bez samochodu ani rusz. Także z uwagi na długi tunel na drodze N-230. Ruszyliśmy o wpół do jedenastej. Już po siedmiu kilometrach jazdy dotarliśmy do nowego Tunel de Viella. Pierwsza wersja tego tunelu nosiła imię Alfonsa XIII, króla Hiszpanii z lat 1902-1931. Przeprawa ta miała długość 5260 metrów i przez szesnaście lat czyli do roku 1964 była najdłuższym tunelem drogowym na świecie! Niemniej z biegiem lat stał się on przestarzały i niebezpieczny wobec czego podjęto decyzję o budowie jego nowoczesnej alternatywy. W grudniu 2007 roku otwarto zatem drugi Tunel de Viella. Tym razem o długości 5230 metrów, zaś jego patronem został panujący w latach 1975-2014 Juan Carlos I. W tunelu cały czas jeszcze jechaliśmy pod górę, bowiem jego północna strona leży na wysokości 1396 metrów n.p.m., zaś południowa na poziomie 1593 metrów n.p.m. Półtora kilometra za tunelem wjechaliśmy już do Aragonii. Droga N-230 biegnie tu bowiem wzdłuż granicy między oboma regionami, acz na odcinku 15 kilometrów po jej aragońskiej stronie. Zatrzymaliśmy się na dwunastym kilometrze zjazdu chcąc zacząć „zabawę” od bliższej nam wspinaczki do zapory na zbiorniku Embalse de Llauset. To aragońskie wzniesienie było dla mnie sporą niewiadomą. Dowiedziałem się o nim dzięki „zanibike.net” oraz wspomnianej już „retocima”. O ile włoskie „archivio delle salite d’europa” bywa zwodnicze, o tyle hiszpańska „C.I.M.A.” raczej weryfikuje stan nawierzchni wybranych wzniesień. Bywa nawet, że jej autorzy wyrzucają ze swej listy podjazdy o zbyt słabym stanie drogi. W przypadku Presa de Llauset tak się nie stało, acz wpis na temat tej góry został opatrzony notką z 2013 roku o treści: „asfalt bardzo słaby”. Pomyślałem: „może i kiepski, ale zawsze asfalt”. Poza tym cel tej wspinaczki wart był ryzyka. Po hiszpańskiej stronie Pirenejów nie ma wyższej góry dla kolarzy szosowych! Wkrótce mieliśmy się jednak przekonać, iż przymiotnik „szosowy” z biegiem lat stał się tu mało aktualny.
Po starcie z Bono mieliśmy przejechać 17,2 kilometra o średnim nachyleniu 6,6 %. Do pokonania w pionie było aż 1147 metrów. Maksymalna stromizna miała tu wynieść aż 14 %. Rafał ruszył jako pierwszy o godzinie 11:08. Ja i Darek niespełna 10 minut później. Pierwsze cztery kilometry podjazdu prowadziły po szosie N-230. Stan nawierzchni bez zarzutu. Nachylenie umiarkowane, choć po 1150 metrach od startu stromizna chwilowo skoczyła do poziomu 9,2 %. Kilometr dalej pokonałem niespełna dwustumetrowy tunel. Na początku piątego kilometra trzeba było odbić w prawo i następnie skręcając w lewo przejechać pod wspomnianą „krajówką”. Czterysta metrów dalej byłem już na bocznej drodze do wioski Aneto. Dojazd do niej był stromy (max. 9,6 %) i prowadził po szosie niezłej jakości. Według stravy odcinek z Bono do Aneto o długości 5,1 kilometra przejechałem w 18:09 (av.s 17,1 km/h i VAM 1002 m/h). Rafał uzyskał tu czas 29:49 (avs. 10,4 km/h), więc zdążyłem go już wyprzedzić. Dario inaczej niż my zjechał z drogi N-230 przez co nie zapisał się na tym segmencie. Tymczasem pod koniec szóstego kilometra drastycznie zmieniły się nam warunki drogowe. Budowę zapory do której zmierzaliśmy ukończono w 1983 roku. Asfaltowa droga do niej powstała zapewne w tym samym czasie. Po około trzydziestu ostrych zimach niewiele z niej jednak zostało. Wpadliśmy w zasadzkę i na kolejnych 10 kilometrach zmagaliśmy się nie tyle ze stromizną wzniesienia co z nawierzchnią owej drogi. Asfalt w najlepszym razie był chropowaty. Częściej popękany lub dziurawy. Od czasu do czasu trzeba było jechać po szutrze. Należało uważnie wybierać tor jazdy. Obawiałem się, że złapię gumę lub co gorsza przetnę oponę. Zamiast tych o szerokości 23mm przydałoby się mieć 25-tki. Jeszcze lepiej rower przełajowy, ale boksów do wymiany sprzętu tu nie przewidziano. Cóż było robić? Dopóki dało się jechać brnąłem dalej i wyżej. Zastanawiałem się czy moi koledzy będą tak samo zdeterminowani. Do połowy dziewiątego kilometra po lewej ręce miałem widok na dolinę rzeki Noguera Ribagorcana. Potem wyjechałem na otwarty teren, gdzie na hali powyżej 1600 metrów n.p.m. pasło się spore stado krów. Na przełomie dziesiątego i jedenastego kilometra nachylenie odpuściło na kilkaset metrów. Mógłbym tu odpocząć gdyby nie konieczność ciągłego patrzenia pod koła. Na szczęście opony marki Continental (model 4000s) po raz kolejny zdały test wytrzymałości w off-roadowym terenie.
Technicznie jakoś sobie radziłem, także na kamienistych odcinkach. Tylko raz po przejechaniu 13,2 kilometra zatrzymałem się, by przejść kilkanaście metrów do najbliższego miejsca skąd znów mogłem ruszyć. Następnie w połowie czternastego kilometra minąłem drewnianą chatkę i parę innych śladów ludzkiej cywilizacji. W oddali ujrzałem przed sobą dwie galerie. Pierwsza okazała się bardzo skromna. Druga po 14,7 kilometra od startu była znacznie solidniejsza i zarazem wielce oryginalna. Miała dwa wyloty, z czego jeden dało się ujrzeć dopiero po nawrocie w lewo. Właśnie ten wyjazd należało wybrać. Teoretycznie do przejechania miałem stąd jeszcze dwa kilometry z hakiem. W praktyce sensowna jazda skończyła po przebyciu 15,6 kilometra od startu. Hardcorowy – z uwagi na jakość drogi – segment za wioską Aneto (10,2 km przy średniej 7 %) przejechałem w 48:41 (avs. 12,7 km/h i VAM 880 m/h). Darek wykręcił na nim czas 58:51, zaś Rafał 1h 13:39. Do kresu wspinaczki prowadził ciemny i mokry tunel o długości 1300 metrów. Wjechałem do niego ostrożnie z nadzieją, że uda się go bezpiecznie pokonać. Niestety jako tako oświetlone były tu tylko krótkie odcinki. Dla mnie zbyt ciemno i ślisko, więc bałem się upadku. Co najmniej sześć razy stanąłem i ogólnie bardziej go przeszedłem niż przejechałem. Do parkingu nad sztucznym jeziorem dotarłem po pokonaniu 16,9 kilometra w czasie 1h 18:10 (avs. 12,9 km/h). Było tam chłodno i mgliście. Licznik pokazał tylko 10 stopni Celsjusza. Chmury snuły się nisko nad taflą wody zakrywając okoliczne góry, w tym pobliską Pico de Villibierna (3056 m. n.p.m.). Byłem u wrót do założonego w 1994 roku Parque Natural Posets-Maladeta. Parking od Pico de Aneto (3404 m. n.p.m.) najwyższego szczytu Pirenejów dzieli ledwie 7 kilometrów. Przynajmniej lotem ptaka czyli w linii prostej. Z miejsca postoju miałem dobry widok na tamę o długości 291 i wysokości 82 metrów. Po niespełna kwadransie z mroków „pirenejskiej Morii” wyłonił się Dario, który na dotarcie w to miejsce potrzebował 1h 31:41. Z rozpędu pokonał jeszcze krótki tunel wykuty w skale po drugiej stronie parkingu i zatrzymał się kilkanaście metrów powyżej mojej mety. Po kolejnych czterdziestu minutach dołączył do nas Rafał, który musiał wymienić dętkę po przebiciu. Tym samym nasze zwycięstwo nad górą, drogą i tunelem stało się kompletne. Teraz trzeba było „tylko” bezpiecznie pokonać zniszczony odcinek 11,5 kilometra między Presa de Llauset a wioską Aneto. Udało się to nam bez kraks czy kolejnego defektu. Do samochodu dotarliśmy bez wszelakich złych przygód o godzinie 14:40. Teraz musieliśmy nim przejechać około 25 kilometrów do podnóża podjazdu ku stacji narciarskiej Boi-Taull.
Ruszyliśmy na południe drogą krajową N-230 by już po kilku minutach jazdy ponownie znaleźć się w Katalonii. Po czternastu kilometrach skręciliśmy na północ w regionalną szosę L-500. Zatrzymaliśmy się w Barruera na wysokości 1105 metrów n.p.m. Wedle znanego nam profilu druga wspinaczka miała się na dobre zaczynać od skrętu w drogę L-501. Tym niemniej uznaliśmy, że lepiej będzie wystartować z najbliższego temu miejscu miasteczka niż z odludnej miejscówki gdzieś na górskim szlaku. Dolina do której zawitaliśmy czyli Vall de Boi słynie z dziewięciu wczesnoromańskim kościółków, które w listopadzie 2000 roku zostały wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Z kolei podjazd do Estacio Esqui Boi-Taull został pięciokrotnie wypróbowany na trasach wyścigu Dookoła Katalonii. Po raz pierwszy Volta zajrzała w te strony we wrześniu 1994 roku. Na górze tej wygrał wówczas Włoch Claudio Chiappucci, który na finiszu pokonał Hiszpanów: Pedro Delgado i Laudelino Cubino. Słynny „Il Diablo” po tym zwycięstwie odebrał koszulkę lidera Szwajcarowi Alexowi Zulle, a trzy dni później wygrał cały wyścig. Kolejny finisz w tym miejscu ten z czerwca 1995 roku miałem okazję obejrzeć w kablówce. W czasach świetności Miguela Induraina państwowa stacja TVE transmitowała bowiem wiele rodzimych etapówek m.in. Volta a Catalunya. Chiappucci znów był tu blisko zwycięstwa, lecz ubiegł go 24-letni Hiszpan Jose-Maria Jimenez. „Diabeł” stracił do niego sekundę, zaś trzeci Felix Garcia-Casas 15 sekund. Czwarty ze stratą 0:40 był Francuz Laurent Jalabert, który spokojnie utrzymał prowadzenie i ostatecznie wygrał te zawody. Po raz trzeci wyścig zawitał tu w 1998 roku. Tym razem najmocniejszy okazał się Kolumbijczyk Hernan Buenahora, który o sekundę wyprzedził Hiszpana Fernando Escartina i o 16 sekund Włocha Francesco Frattiniego. Bask Abraham Olano odebrał wtedy koszulkę lidera Anglikowi Chrisowi Boardmanowi, lecz dzień później stracił ją na rzecz Buenahory po etapie do Andorra-Arcalis. Następnie w 2001 roku wygrał tu jeszcze Włoch Ivan Gotti, który wyprzedził Baska Aitora Kintanę i Hiszpana Aitora Gonzaleza odpowiednio o 5 i 6 sekund. Bask Igor Gonzalez de Galdeano odebrał trykot lidera Marcosowi Serrano, lecz cały wyścig wygrał ich kompan z ONCE Bask Joseba Beloki. To wszystko były etapy ze startu wspólnego.
Natomiast w 2002 roku rozegrano na tej trasie górską czasówkę o długości 10,8 kilometra ze startem w Sant Climent na wysokości 1470 metrów n.p.m. Tą próbę wygrał Bask Aitor Garmendia z czasem 22:16 (avs. 29,1 km/h). Drugi tego dnia Hiszpan Roberto Heras stracił 6 sekund, zaś trzeci Litwin Raimonads Rumsas 18. Heras odebrał koszulkę lidera George’owi Hincapie (swemu koledze z US Postal) i ostatecznie wygrał ten wyścig. Drugi w „generalce” był Garmendia czyli triumfator owej czasówki. Tym razem wystartowałem razem z Rafałem o godzinie 15:32. Darek znacznie dłużej zbierał się do drogi i ruszył dopiero 17 minut później. Pierwsze dwa kilometry były bardzo łagodne. Wystartowałem mocno i niedługo cieszyłem się towarzystwem kolegi. Rafa wolał rozpocząć wspinaczkę swoim tempem. Na trzecim kilometrze stromizna momentami przekraczała już 7 czy 8 %. Do wioski Erill la Vall (3,2 km) dojechałem w niespełna 9 minut jadąc ze średnią prędkością 21,2 km/h. Jazda doliną rzeki La Noguera de Tor skończyła się po czterech kilometrach. Tuż za mostem nad rzeką trzeba było skręcić w prawo i wjechać na szosę L-501. Łatwy piąty kilometr doprowadził mnie do wioski Boi (5,1 km). Dopiero w centrum tej miejscowości podjazd stał się bardziej wymagający. Tuż przed pierwszym wirażem na nowej drodze stromizna sięgnęła 9,5 %. Siódmy kilometr był nieznacznie łatwiejszy od szóstego. O szczegółach tego podjazdu na bieżąco informowały mnie przydrożne tablice w kolorze zielonym. Po przejechaniu 7,8 kilometra minąłem kościółek w Taull oblegany przez grupę turystów. Natomiast w górnej części tej miejscowości szereg czteropiętrowych apartamentowców. Do kresu wspinaczki miałem jeszcze 10 kilometrów, zaś do pokonania w pionie 530 metrów. Przy tym najbliższy kilometr miał mieć średnio 8,1 %. Na początku dziesiątego kilometra minąłem Hotel Romanic (9,2 km). Najtrudniejsza faza tej wspinaczki skończyła się w połowie dziesiątego kilometra. Według stravy odcinek 4,7 kilometra o średniej 7,5 % z początkiem we wiosce Boi przejechałem w 20:27 (avs. 13,8 km/h i VAM 1037 m/h). Na początku jedenastego kilometra podczas przejazdu przez miejscowość Pla d’Ermita (10,1 km) trafiła się krótka chwila zjazdu. Następnie pod koniec dwunastego kilometra przejechałem na południowy brzeg Riu de Sant Marti (11,8 km).
Najłatwiejszy fragment tego wzniesienia to przełom trzynastego i czternastego kilometra od Barruery. Właśnie tu naszła mnie chwilowa mżawka. Niemniej ani przez chwilę nie pomyślałem by zawrócić. Lekki deszcz w trakcie podjazdu to w końcu żaden problem. Zacząłbym się martwić dopiero gdyby zamieniał się on w ulewę tuż przed moim zjazdem. Tym niemniej nawet taki gorszy moment mógłbym przeczekać na terenie ośrodka narciarskiego. Cztery kilometry przed finałem wspinaczka znów stała się poważniejsza. Ostatnia kwarta to całkiem solidny odcinek podjazdu. Droga trzyma tu na stałym poziomie od 6 do 7 %. Na tej wysokości zielone górskie łąki ożywiały swym kolorem jakieś żółte kwiatki, najprawdopodobniej żarnowce. Podjazd wiódł tu najpierw równolegle do potoku Riuet de Molleres, zaś następnie pokonał cztery cztery wiraże z czego ostatni na niespełna 900 metrów przed finałem wspinaczki. Końcowe 4,8 kilometra o średniej 6,2 % pokonałem w czasie 18:01 (avs. 16,1 km/h i VAM 994 m/h). Podobnie jak na niższym odcinku załapałem się tu do trzeciej „10-tki” w gronie przeszło 200 użytkowników stravy. Zatrzymałem się przed biało-czerwonym szlabanem przejechawszy 18,2 kilometra z przewyższeniem 939 metrów w czasie 1h 02:37 (avs. 17,5 km/h). Potem przeszedłem jeszcze pod tą barierką i podjechałem nieco wyżej do końca asfaltu tzn. do nieczynnego o tej porze roku wyciągu narciarskiego. Oczekując na przyjazd obu kolegów zdążyłem zadzwonić do rodziców, którzy od kilku dni oczekiwali na wieści ode mnie. Na stravie najdłuższy oficjalny segment z tej góry ma długość 13,2 kilometra długości co przy 815 metrach przewyższenia daje średnio 6,2 %. Ten odcinek pokonałem w czasie 49:09 (avs. 16,2 km/h i VAM 995 m/h) co dało mi na nim 20 miejsce pośród 171 osób. Darek był niewiele wolniejszy. Wykręcił tu bowiem czas 52:23 (avs. 15,2 km/h i VAM 923 m/h) dzięki czemu złapał Rafała, który pokonał ten sam odcinek w 1h 09:32 (netto 1h 07:00). Na tle tablicy i obu szlabanów zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia. Dość szybko rozpoczęliśmy zjazd. Ja do Barruery zjechałem w niespełna 48 minut, z czego przez 35 byłem w ruchu. W sumie tego dnia przejechaliśmy 70,5 kilometra o łącznym przewyższeniu 2096 metrów. Po dotarciu do samochodu nie śpieszyliśmy się z wyjazdem do Vielhy. Przed powrotem do bazy zajrzeliśmy jeszcze do miejscowego sklepu spożywczego. Na pamiątkę zakupiłem w nim dwie nalewki sporządzone na bazie miejscowych owoców.