banner daniela marszałka

Rifugio Cornisello & Lago di Bissina

Autor: admin o piątek 12. sierpnia 2016

PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/673782234

PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/673784484

W piątek do dyspozycji mieliśmy już cały dzień. Linia startu znów znajdowała się na naszym podwórku. Dzięki temu do wyjazdu na trasę drugiego etapu mogliśmy się przygotować bez zbytniego pośpiechu. Tym bardziej, że główną atrakcją tego dnia miał być podjazd zaczynający się w pobliskim Carisolo. Meta naszej pierwszej wspinaczki miała się znajdować na wysokości przeszło 2000 metrów n.p.m. To było pewne. Natomiast dokładny pułap trzeba było ustalić już na miejscu czyli u kresu stromej drogi. Zagadka powstała na skutek rozbieżności danych pomiędzy dwoma źródłami mojej wiedzy na temat tego wzniesienia. W bazie „archivio salite” funkcjonuje ono pod nazwą Laghetti di Cornisello (2065 m. n.p.m.). Ten podjazd ma długość 15,55 kilometra, średnie nachylenie 8 % i przewyższenie 1247 metrów. Niemniej na niemieckim portalu „qualdich” znane jest jako Rifugio Cornisello z finałem na poziomie aż 2120 m. n.p.m. Tak czy owak daje mu to trzecie miejsce pośród najwyższych szosowych podjazdów prowincji Trento. Bliżej nieba są tu tylko słynne przełęcze Pordoi i Sella. Pierwsze kilometry wspinaczki pod Cornisello prowadzą po tej samej drodze co bardziej znany podjazd na Passo di Campo Carlo Magno (1702 m. n.p.m.). Przełęcz ta sześciokrotnie została wykorzystana na trasach Giro d’Italia. Na premii górskiej wyznaczanej w tym miejscu wygrywali m.in. Hiszpan Federico Bahamontes (1958), Belgowie: Rik Van Looy (1960) i Michel Pollentier (1977), zaś ostatnio Kolumbijczyk Carlos Betancur (2015). Poza tym niespełna 200 metrów poniżej tej przełęczy znajduje się słynny ośrodek narciarski Madonna di Campiglio, w którym dwa razy kończyły się etapy wyścigu Dookoła Włoch. W sezonie 1999 wygrał tu Marco Pantani, po czym nazajutrz został wykluczony z tej imprezy za zbyt wysoki poziom hematokrytu. Natomiast w 2015 roku jako pierwszy na pobliskim wzgórzu Patascoss finiszował Bask Mikel Landa. Co ciekawe właśnie w tej stacji slalom specjalny z ramach Pucharu Świata 1984/85 wygrała Dorota Tlałka. Pakiet „Cornisello + Campo Carlo Magno” wydał mi się oczywistą, a przy tym wygodną propozycją dla moich kolegów. To znaczy dla Adama, Piotra, Romka oraz dla Daniela Pawelca, który miał do nas dojechać z Riva del Garda. Dla siebie i Darka wolałem poszukać innej atrakcji na dokładkę po Cornisello. W końcu już sześć lat wcześniej dotarliśmy na Campo Carlo Magno. Pole Karola Wielkiego zdobyliśmy bowiem 31 maja 2010 roku tzn. dzień po starcie w zimnym i deszczowym GF Marcialonga.

Opcje rezerwowe miałem aż trzy. Po pierwsze zjeżdżając z Cornisello tuż przed wjazdem do Carisolo mogliśmy odbić na zachód i pojechać do kresu Val Genova (1641 m. n.p.m.). Ten podjazd ma 18,6 kilometra długości przy średnim nachyleniu 4,7 % co daje przewyższenie 879 metrów. Przy czym te dane zakładają początek wspinaczki w nieco niżej położonym Pinzolo. Mogliśmy też po zakończeniu zjazdu pokonać dalsze 17 kilometrów lekko w dół do Tione di Trento. W tej miejscowości zaczyna się bowiem stromy podjazd do stacji Zeller (1378 m. n.p.m.) mający długość tylko 9,4 kilometra ale ze średnim nachyleniem 8,6 %. To wzniesienie ma amplitudę 813 metrów. Tak pierwsza jak i druga opcja nie spełniała jednak naszych obecnych standardów. Z biegiem lat staliśmy się bardzo wybredni. Przede wszystkim interesują nas podjazdy o przewyższeniu ponad tysiąca metrów. Ewentualnie te nieco mniejsze, lecz za to dobrze znane z tras kolarskich wyścigów. Ten pierwszy warunek spełniał za to podjazd do Lago di Bissina (1780 m. n.p.m.), rozpoczynający się 23 kilometry na południe od Bocenago. Dlatego też uzgodniłem z Darkiem, że gdy nasi kompani ruszą na Campo Carlo Magno my dwaj zjedziemy do bazy i po krótkim odpoczynku wybierzemy się samochodem ku naszej drugiej premii górskiej. Z Bocenago wyjechaliśmy w sześciu kilka minut przed jedenastą. Tym razem inaczej niż w czwartek ruszyliśmy na północ. Pierwsze 1200 metrów zajął nam delikatny zjazd do drogi krajowej SS239. Ta okazała się mocno zapchana samochodami. Zaczynał się długi wakacyjny weekend mający potrwać aż do poniedziałku czyli święta Ferragosto z 15 sierpnia. Dlatego do Pinzolo i okolic zjeżdżały tłumy zmotoryzowanych turystów. Przejazd autem byłby w tym dniu prawdziwą udręką. Na szczęście rowerami szło się jakoś przecisnąć. Jechaliśmy zgodnie i spokojnie mijając kolejne miejscowości tzn. Giustino (3,1 km), Pinzolo (4,6 km) oraz Carisolo (5,6 km) położone już na prawym brzegu rzeki Sarca. Na chwilę wstrzymał nas tu korek spowodowany przez autobus wyjeżdżający z bocznej uliczki. W końcu po przejechaniu 5,9 kilometra czyli tuż po tym jak minęliśmy ostatnie domy tej miejscowości podjazd zaczął się na dobre. Nasza grupka dość szybko podzieliła się, zaś mi przypadła rola przewodnika. Dwa kilometry za Carisolo przejechałem z powrotem na lewy brzeg wspomnianej rzeki. Po chwili minąłem dwie boczne drogi odchodzące w lewo czyli na zachód.

20160812_001

Wiedziałem, że właśnie w tym kierunku trzeba będzie wkrótce odbić do Rifugio Cornisello. Tym niemniej miało to mieć miejsce dopiero na czwartym kilometrze wspinaczki. Tymczasem przejechałem kilometr trzeci, potem czwarty i nie trafiłem na żadne boczne dróżki. Zwątpiłem już w to, że wiodę swą ekipę właściwą ścieżką. Zdecydowałem się zawrócić i w drodze na dół zebrałem całą piątkę swych kompanów. Po przejechaniu dwóch kilometrów zatrzymaliśmy się za mostem nad Sarcą i rozpoczęliśmy „społeczne konsultacje”. Wyszło na to, że zbyt pochopnie rzuciłem hasło od odwrotu. Wróciliśmy na szosę by raz jeszcze przerobić stracone właśnie kilometry. W ramach wyznaczonej sobie „pokuty” cały ten powtórkowy odcinek przejechałem na dużej tarczy. Łatwo nie było z uwagi na średnie nachylenie na poziomie powyżej 7 %. Ostatecznie okazało się, że uprzednio zawróciłem o sto metrów za wcześnie! Zjazd w lewo, którego szukałem znajdował się bowiem już na najbliższym wirażu. Strzałka „Val Nambrone” i tablica „Rifugio Cornisello” nie pozostawiały tu żadnych wątpliwości. Zatrzymałem się w tym miejscu, aby żaden z kolegów nie pojechał dalej główną szosą. Gdy byliśmy już w komplecie można było ruszyć na zachód wąską ścieżką prowadzącą do Parco Naturale Adamello Brenta. Park ten ma powierzchnię 620 km2 i jest największym obszarem chronionym na terenie prowincji autonomicznej Trento. Jego symbolem jest niedźwiedź brunatny. Na szczęście tego „zawodnika” wagi ciężkiej nie spotkaliśmy po drodze. Według „qualdich” między zjazdem z szosy SS239 a schroniskiem Cornisello mieliśmy pokonać w pionie jeszcze 1025 metrów. To wszystko na dystansie ledwie 12 kilometrów o średnim nachyleniu 8,5 %. Skoro teren był trudny tym szybciej się rozsypaliśmy. Znów znalazłem się na czele stawki, acz czas jakiś czułem za sobą oddech Romka. Od początku trzeba się było zmagać ze stromizną na poziomie 9-10 %. Po przejechaniu 1800 metrów od re-startu skoczyła ona do 11 %. Chwilę później pokonałem zakrzywiony tunel z pierwszeństwem przejazdu dla jadących w górę. Pierwszy trudny fragment wzniesienia skończył się po niespełna trzech kilometrach. Po nim można było odpocząć na łatwym odcinku o długości półtora kilometra. Minąłem tu oblegane przez turystów Rifugio Nambrone (1355 metrów n.p.m.). Za tym schroniskiem jeszcze przez kilometr można było kręcić na twardszym przełożeniu ciesząc oczy pięknymi widokami. Po lewej ręce miałem przejrzyste wody potoku Sarca di Nambrone, zaś wkoło zieloną łąkę. Natomiast przede mną piętrzyły się szczyty wysokie na niemal 3000 m. n.p.m.

20160812_028

Ta sielanka skończyła się za mostkiem nad wspomnianym potokiem. Według tabliczki ta skromna przeprawa została wybudowana na wysokości 1381 metrów n.p.m. Dalej wąską ścieżka wiła się licznymi zakrętami w otoczeniu ciemnego lasu. Na kolejnych pięciu kilometrach było ich w sumie czternaście. Nachylenie na poziomie 10 % stało się tu normą. Natomiast maksymalna stromizna kilkukrotnie sięgnęła 13 %. Nawierzchnia drogi była chropowata co dodatkowo utrudniało wspinaczkę. Ten najtrudniejszy segment podjazdu skończył się na wysokości niespełna 1900 metrów n.p.m. przy skręcie w lewo do Rifugio Segantini. Dodam, że do owego schroniska dotrzeć można tylko pieszo, bowiem asfaltowa droga kończy się wcześniej przy gospodarstwie Malga Valina d’Amola. Chcąc dotrzeć do Rifugio Cornisello trzeba było jednak odbić w prawo. Do końca asfaltowej drogi pozostały stąd jeszcze dwa kilometry. Z tego pierwsze 1200 metrów na umiarkowanym poziomie 5-6 %, lecz końcówka znów dwucyfrowa z maksem zbliżonym do 12 %. U kresu szosy było pusto. Okazało się, że aby dotrzeć do schroniska trzeba jeszcze pokonać strome pół kilometra miejscami po dość sypkim szutrze. W jednym z zakrętów niełatwo było utrzymać równowagę, ale jakoś się udało. W końcu po przeszło 100 minutach od wyruszenia z domu dotarłem do celu. Schronisko było otwarte i pełne gości. Nie wszedłem jednak do środka. Wolałem na zewnątrz poczekać na przyjazd kolegów. Ze swej wysokości widziałem, że Romano i następnie Dario zrazu zatrzymali się na końcu szosy. Telefonicznie dałem im znać, że warto dokręcić jeszcze te ostatnie kilkaset metrów. W ciągu około dwudziestu minut byliśmy już wszyscy na górze. Na tle budynku Dario strzelił „zdjęcie klasowe”. Naszych czasów z całej góry nie ma co pamiętać z uwagi na straty poniesione po moim błędzie nawigacyjnym. Niemniej na stravie znalazłem segment „Rif. Cornisello climb” o długości 11,6 kilometra i przewyższeniu 1003 metrów obejmujący cały asfaltowy odcinek po zjeździe z głównej drogi. Przejechałem go w czasie 55:31 (avs. 12,6 km/h i VAM 1084 m/h) co dało mi tu drugie miejsce w gronie 88 osób. Król tej góry był zdecydowanie poza moim zasięgiem, bowiem wykręcił czas 46:30! Drużynowo spisaliśmy się bardzo dzielnie, prawie w komplecie meldując się na pierwszej stronie tabelki. Romek uzyskał wynik 58:56 (avs. 11,8 km/h i VAM 1022 m/h) i zajmuje siódmą pozycję. Darek wjechał w 1h 07:45 (avs. 10,3 km/h) – miejsce 17., Piotrek z Adamem odpowiednio w 1h 12:29 i 1h 29:44 (avs. 9,6 km/h) – 23. i 25., zaś Daniel w 1h 15:28 (avs. 9,2 km/h) – 30.

20160812_031

20160812_125912

Odwrót spod schroniska zaczęliśmy kwadrans po trzynastej. Jak zwykle podczas zjazdu robiłem zdjęcia, więc szybko straciłem kontakt z większością kolegów. Zresztą plany na to popołudnie mieliśmy różne. Adam, Daniel i Romek do dotarciu do drogi krajowej SS239 skręcili w lewo. W ramach swego drugiego podjazdu mieli odwiedzić stację Madonna di Campiglio i wjechać na przełęcz Campo Carlo Magno. Jako ambitni ludzie nawet tym się nie zadowolili. Będąc na górze dokręcili jeszcze przeszło kilometr na bocznej drodze kończąc swą wspinaczkę w pobliżu Ristorante Cascina Zeledria na wysokości około 1770 metrów n.p.m. Ja przejechawszy zatłoczone Pinzolo dotarłem do Bocenago. W naszej bazie jako pierwszy zjawił się Piotrek, który tym etapie zadowolił się pokonaniem hardcorowego Cornisello. Przed szesnastą wsiadłem do auta by wraz z Darkiem dojechać ku Val di Daone. Po kilkunastu kilometrach dotarliśmy do Tione di Trento i wjechaliśmy na drogę SS237. Na południe od tego miasteczka rozstrzygnęły się losy Giro d’Italia z roku 1955. Po 19 z 21 etapów i około stu godzinach rywalizacji prowadził młody Toskańczyk Gastone Nencini. Miał on 43 sekundy przewagi nad Francuzem Raphaelem Geminianim oraz odpowiednio 1:29 i 1:42 nad swymi rodakami Fiorenzo Magnim i Fausto Coppim. Do rozegrania pozostały tylko dwa odcinki. Długi i pagórkowaty z Trento do San Pellegrino in Terme oraz krótki i płaski do mety w Mediolanie. Dwaj weterani czyli: 35-letni Magni oraz 36-letni Coppi zaznali już wcześniej smaku zwycięstwa w Giro. Ten pierwszy wygrał w latach 1948 i 1951, zaś słynny „Campionissimo” aż pięciokrotnie między rokiem 1940 a 1953. Magni był niezmordowanym walczakiem, świetnym zjazdowcem i mądrym strategiem. W swej karierze wygrał też trzy razy z rzędu brukowy klasyk Ronde van Vlaanderen (1949-51). W przededniu zakończenia wyścigu zorganizował zasadzkę na niedoświadczonego lidera. W owych czasach drogi często bywały szutrowe, zaś odcinek kilkunastu kilometrów tuż za Tione di Trento był wyjątkowo podłej jakości. Magni opracował wraz z drużyną ofensywną taktykę oraz założył grubsze opony. Zapewnił też sobie przychylność sporej części peletonu. Gdy tylko kolarze wjechali na najgorszy odcinek trasy zaczął się festiwal defektów. Magni zaatakował na zjeździe do Roncone. Początkowo Coppi i Nencini usiedli mu na koło. Niemniej między Condino i Lodrone młody lider złapał gumę.

20160812_046

Po wymianie ruszył w bezowocny pościg za starymi mistrzami. Nie mogąc sam odrobić strat za namową swego dyrektora poczekał na najbliższą grupkę pościgową. W niej jednak nie znalazł odpowiedniego wsparcia. Tymczasem Magni ostatecznie przekonał Coppiego do współpracy i los Nenciniego był już przesądzony. Po przeszło 160-kilometrowej akcji Magni i Coppi dotarli do kurortu w prowincji Bergamo z przewagą aż 5:37 nad następną grupą, w której przyjechał Nencini. Coppi wygrał ten etap, zaś Magni wziął koszulkę lidera. Mimo tylko 13-sekundowej różnicy między nimi na ostatnim etapie nic się już nie zmieniło. Nencini skończył wyścig na trzecim miejscu. Na swój jedyny triumf w Giro musiał poczekać jeszcze dwa lata. W roku 1960 wygrał nawet Tour de France. Tyle wielkiej historii. W przeciwieństwie do szlaku przez Valle del Chiese czekająca nas wspinaczka w głąb Val Daone nie dostąpiła dotąd zaszczytu goszczenia wyścigu Dookoła Włoch. Chyba nie ma ku temu warunków. Wszak tego typu „ślepe drogi” pojawiają się na wielkich imprezach gdy u ich kresu znajduje się popularna stacja narciarska. Względnie gdy nieopodal mamy atrakcję turystyczną, którą chcą wypromować lokalne władze. Dojechawszy na miejsce zatrzymaliśmy się na styku dróg SS237 i SP27. Według „cyclingcols” mieliśmy do przejechania aż 25,6 kilometra, acz o skromnym nachyleniu 4,3 %. Mogliśmy się spodziewać maksymalnej stromizny na poziomie niespełna 9 %. Za to przewyższenie było poważne. Netto czyli między startem a metą wspinaczki 1118 metrów, zaś brutto czyli z odzyskami po mini-zjazdach nawet 1134. Jednym słowem podjazd miał być długi, acz przynajmniej w teorii stosunkowo łatwy. Pod względem samego dystansu był najdłuższym w trakcie całej tej wyprawy. W praktyce wcale nie był jednak tak łatwy jak to sugerowały suche dane. Średnia stromizna całego wzniesienia była niska z uwagi na mocno spłaszczony dojazd do półmetka. Dość powiedzieć, że na dolnym odcinku o długości 12,5 kilometra w pionie do zyskania było tylko 271 metrów. Natomiast na ostatnich 13 kilometrach tej wspinaczki aż 827 metry. Łatwy początek zachęcał zatem do szybkiej jazdy na twardym przełożeniu. Z kolei znacznie trudniejsza druga połowa sugerowała by zostawić sobie większość energii na końcówkę tej wspinaczki. Jednym słowem należało rozsądnie gospodarować swymi siłami w trakcie półtoragodzinnego wysiłku. Wystartowaliśmy o godzinie 16:42. Na dole było jeszcze całkiem ciepło czyli 23 stopnie Celsjusza.

20160812_061

Postanowiłem do półmetka pojechać solidnie, acz z pewną rezerwą. Darek mógł niemal cały ten odcinek przejechać na moim kole. Na dojeździe do Praso (2,5 km) nachylenie było zauważalne. Na pierwszym kilometrze sięgnęło nawet 6 %. Potem zrobiło się łatwiej, zaś na czwartym kilometrze było więcej zjazdu niż podjazdu. Dlatego z rozpędu wjechaliśmy do wioski Daone (4,1 km). Kolejny segment czyli odcinek 7,2 kilometra między Daone a Pracul miał średnie nachylenie ledwie 2,4 %. Przejechaliśmy go żwawo, bo z przeciętną 26,5 km/h. Dopiero za Pracul zaczęła się wspinaczka z prawdziwego zdarzenia. Najpierw niespełna 4-kilometrowy dojazd do Lago di Malga Boazzo (1224 m. n.p.m.). Pokonałem go ze średnią 13,7 km/h i zyskałem nad Darkiem nieco ponad minutę. Odcinek wzdłuż wspomnianego jeziora miał długość 1800 metrów i był niemal płaski. Druga faza wspinaczki zaczęła się niespełna 8 kilometrów przed finałem wraz z pierwszym przejazdem na zachodni (prawy) brzeg rzeki Chiese. Odtąd już niemal każdy kolejny kilometr trzymał na poziomie od 7 do 9 %. Podjazd nabrał prawdziwie alpejskiego charakteru. Naliczyłem w sumie 12 klasycznych wiraży. W końcówce wspinaczki minąłem gospodarstwo Malga Nudole (22,4 km) i Ristorante da Pierino (24,1 km). Dopiero na ostatnich 300 metrach zrobiło się łatwo. Wspinaczkę zakończyłem po przejechaniu 25,6 kilometra w czasie 1h 22:04 (avs. 18,8 km/h). W miejscu gdzie stanąłem asfaltowa droga zataczała pętlę wokół małej drewnianej chatki. Wyżej szła jeszcze jakaś boczna ścieżka po kostce. Miałem stąd dobry widok na Lago di Bissina. Tutejsza zapora powstała w 1962 roku. Ma długość 563 metrów i wysokość 84 metrów. Przeprowadzano na niej przez zawody Speed Rock zaliczane do Pucharu Świata we wspinaczce błyskawicznej. Wygrywali w nich nasi rodacy tzn. Tomasz Oleksy i Łukasz Świrk oraz Edyta Ropek. Podjazd do Diga Malga Bissina (1798 m. n.p.m.) udało mi się wytrzymać do samego końca. Całą górną połówkę czyli segment „Pracul-Bissina” o długości 13,2 kilometra przejechałem w 52:37 ze średnią prędkością 15,1 km/h i VAM 1012 m/h. Natomiast finałowy odcinek 7,9 kilometra pokonałem w czasie 32:03 czyli z przeciętną 14,9 km/h i VAM 1061 m/h. Darek przyznał, że „odcięło mu prąd” półtora kilometra przed finałem. Mój kolega końcówkę przejechał w 39:17 (avs. 12,2 km/h). Na górze licznik mi się rozładował. Całe szczęście, że wytrwał przynajmniej do końca podjazdu. Dzięki temu wiem, iż tego dnia przejechałem 99 kilometrów o przewyższeniu 2732 metrów. Dla mnie był to najdłuższy górski etap w całym sezonie 2016. Do samochodu zjechaliśmy około 19:40. Zdążyliśmy zgłodnieć. Dlatego w drodze powrotnej wpadliśmy na posiłek do restauracji w Roncone.

20160812_076

20160812_190049

20160812_182825