Prato Maslino & Forcola
Autor: admin o poniedziałek 11. sierpnia 2014
PODJAZD NR 1 > https://www.strava.com/activities/182312445
PODJAZD NR 2 > https://www.strava.com/activities/182312448
Po piątkowym „wieczorku zapoznawczym” na szlaku do Apriki oraz pięciu weekendowych wspinaczkach w rejonie Morbegno przyszedł czas na otwarcie kolejnego rozdziału powieści pt. „Valtellina”. Przez najbliższe dwa-trzy dni mieliśmy się skoncentrować na górskich podjazdach wokół Sondrio, największego miasta w tej dolinie i zarazem mającego status prowincjonalnej stolicy. Okolice tej miejscowości obfitują we wzniesienia najwyższej klasy. To prawdziwy raj dla miłośników rowerowych wspinaczek. Dość powiedzieć, że we wspominanej przez mnie książce „Passi e Valli in Bicicletta – Lombardia 3” szczegółowo opisano aż 19 podjazdów z tego małego obszaru. Gdybyśmy więc chcieli poznać je wszystkie to przy naszym tempie zwiedzania i możliwościach fizycznych musielibyśmy poświęcić na to nasze całe 10-dniowe wakacje. Tak mocne zawężanie sobie rewiru poznawczego nie wchodziło w grę. Chciałem poznać i zarazem pokazać swym kolegom najciekawsze wzniesienia całej Valtelliny. Dlatego musiałem zabawić się w surowego cenzora by skroić przebogaty materiał na miarę naszych potrzeb. Ostatecznie w gronie nominowanych pozostały tylko największe „premie górskie” tzn. podjazdy o przewyższeniu co najmniej 1200-1300 metrów. Na krótkiej liście naszych „lektur obowiązkowych” pozostała zatem tylko wielka piątka z północnej strony doliny czyli: Prato Maslino, Forcola, Chiareggio, Diga di Campomoro i Boirolo. Jak ostra była to selekcja niech świadczy fakt, iż na ławce rezerwowych pozostały tak mocne wzniesienia jak: Pra Gaggio (11,5 km ze średnim nachyleniem 9,1 %), Val Fontana (12,1 km przy średniej 8,4 %), Dalico (12,4 km przy średniej 8,4 %) – te trzy na północ od Addy oraz Alpe Campelli (11,3 km przy średniej 9,4 %) i Campei Val Cervia (9,1 km przy średniej 11,6 %) nad południowym brzegu tej rzeki. Wszystkie niewątpliwie warte obejrzenia, lecz z uwagi na napięty kalendarz mogły wskoczyć do naszego programu jedynie na podobnej zasadzie jak Ca’ Bianca czyli w roli trzeciej górki na deser. Do takiego scenariusza potrzebna nam była optymalna pogoda umożliwiająca wczesny wyjazd z Bianzone. Biorąc pod uwagę jak ciężkie wspinaczki nas czekały na tzw. pierwsze i drugie danie wcale nie byłem pewien czy będę miał jeszcze apetyt na tego rodzaju dokładkę. Zgodnie z przyjętą przy zwiedzaniu Valtelliny teutońską maksymą „drang nach osten” w poniedziałek musieliśmy zdobyć wzniesienia będące na zachód od Sondrio. Na pierwszy ogień miała pójść góra-makabra czyli Prato Maslino (1612 m. n.p.m.). Potem mieliśmy wjechać na równie wysoką i dużą, acz już nie tak przeraźliwie stromą Forcolę (1602 m. n.p.m.). Gdyby jakimś cudem starczyło nam sił na więcej wrażeń to z listy rezerwowej najbliżej było nam do Campei Val Cervia.
Korzystając z nieco lepszej pogody niż w weekend wyjechaliśmy z Villa Isabella około 10:30. Na początku musieliśmy podjechać do oddalonego o 33 kilometry San Pietro Berbenno. Według naszego podręcznika podjazd pod Prato Maslino zaczyna się na styku drogi krajowej SS38 z prowincjonalną SP14. Ta mordercza wspinaczka ma 12 kilometrów o przewyższeniu 1341 metrów i średnim nachyleniu 11,1 % przy max. 20 %. My jednak pojechaliśmy nieco dalej na zachód. Wjechaliśmy na drogę SP4, gdzie odbiliśmy w prawo na najbliższym rondzie by po chwili zatrzymać się na parkingu przy Via Pradelli. Startując z tego miejsca wydłużyliśmy sobie podjazd o trzysta metrów. Niemniej taki początek nie miał najmniejszego wpływu na skalę trudności czekającego nas wyzwania. Ruszyliśmy do boju o godzinie 11:19 i przy temperaturze 30 stopni. Niebo było zachmurzone i można się było spodziewać deszczu. Biorąc zaś pod uwagę z jakimi stromiznami mieliśmy się wkrótce zmierzyć mokra szosa mogła się rychło okazać przeszkodą nie do przebycia. Po stosunkowo łatwych pierwszych sześciuset metrach wbiliśmy się na optymalny szlak pod Prato Maslino wjeżdżając na drogę SP14. Niemniej już na początku drugiego kilometra trzeba było ją opuścić, gdyż skręcała ona w prawo do wioski Polaggia leżącej u podnóża wzniesienia Pra Gaggio. My odbiliśmy w lewo, gdzie na przejeździe przez centrum Berbenno di Valtellina trzeba było pokonać odcinek drogi wyłożonej drobną kostką (300 metrów o średniej 3,5 %). Z miasteczka wyjechaliśmy przez Via Giuseppe Garibaldi. Według „PVB” pierwsze 2,5 kilometra tego podjazdu ma średnie nachylenie 8 %. Na większości innych wzniesień tego rodzaju odcinek uchodziłby za wymagający, tu stanowił jedynie całkiem przyjemny wstęp do kolarskiej drogi krzyżowej. Niemal od początku podjazdu najmocniejsze tempo dyktował Adam. Tomek również wyglądał dobrze. Daniel odpadł dość szybko. Dario po kilku minutach włączył swego „autopilota”. Borys jeśli mnie pamięć nie myli wystartował kilka minut przed nami, więc nie mieliśmy go jeszcze na widoku. Ja starałem się trzymać tempo naszych dwóch „kozic”, ale nie za wszelką cenę. Dobrze wiedziałem, że prawdziwa męczarnia zacznie się dopiero po przejechaniu czterech kilometrów i za nic nie chciałem dojechać do tego miejsca wstępnie ugotowany.
W połowie trzeciego kilometra wjechaliśmy do lasu. Niespełna kilometr dalej omal nie przeoczyliśmy skrętu na drogę prowadzącą do Rifugio Marinella (3,3 km). Po wszystkim okazało się, że Borys i Daniel pojechali tu prosto czyli na Monastero, tym samym nadkładając kilka kilometrów. Odcinek między 2,5 a 4,0 km od startu ma już średnio 10,2 %. Niemniej pierwszy naprawdę soczysty cios góra ta wymierza na początku piątego kilometra. Całe 500 metrów ma tu średnio 14,8 % przy max. 18 %. Równie długich odcinków o średnim nachyleniu co najmniej 14 % jest tu sześć. Maksymalną stromiznę tj. 20 % trzeba pokonać po przebyciu 5,1 kilometra. Za wyjątkiem stumetrowego zjazdu po 8,6 km droga ani na moment nie odpuszcza. Całe osiem kilometrów między (2,9 a 10,9 km od startu) ma niebywałą średnią 12,5 %! Według „archivio salite” w całej Valtellinie nieznacznie trudniejszy jest tylko odkryty przez Giro d’Italia w 2012 roku podjazd pod Mortirolo od strony Tovo Sant’Agata. W naszej trzyosobowej grupce brylował Adam. Dłuższy czas tempa dotrzymywał mu Tomek. Ja wisiałem za nimi w odległości kilkunastu-kilkudziesięciu metrów. Po przejechaniu 7,2 kilometra koledzy omyłkowo skręcili w prawo, dzięki czemu przypadkowo znalazłem się na prowadzeniu. Szybko wrócili na właściwą drogę, ja nieco zwolniłem i przez chwilę znów jechaliśmy razem. Po dotarciu do osady Meggenghi di Foppa (7,8 km na naszym szlaku) trzeba było pokonać stumetrowy odcinek bruku rodem z Paris – Roubaix, czy może raczej a’la Ronde van Vlaanderen z uwagi na 15%-ową stromiznę. Adamowi niemal udało się przejechać po tych „kocich łbach”. Ja wraz Tomkiem ostrożnie przeszedłem poboczem, a że trudno było się wpiąć przy takim nachyleniu to przedłużyliśmy sobie ów spacer do najbliższego wirażu. Wyżej Adam zaczął nam powoli odjeżdżać. Dla mnie sukcesem był już fakt, że potrafiłem dotrzymać kroku „Buremu”. W końcówce podjazdu niektóre wiraże wyłożone były betonem. Na tej górze są aż 44 zakręty czyli niemal tyle co na dwukrotnie dłuższym północnym podjeździe pod Stelvio. Na ostatnim kilometrze trzeba też było pokonać trzy szutrowe sektory o łącznej długości 450 metrów. Natomiast ostatnie dwieście metrów z parkingu do schroniska Marinella wiodły po drodze gruntowej przez łąkę. Wspinaczkę ukończyłem w czasie 1h 16:38 ze średnią prędkością 9,6 km/h. Na „stravie” znalazłem jedynie wyniki z finałowego odcinka o długości 4,7 kilometra, który to przejechałem w 30:07 ze średnią prędkością 9,3 km/h, przy VAM 1154 m/h i z mozolną kadencją 50 rpm. Tomek był tu ode mnie szybszy o 16 sekund, zaś Adam o 1:17 z czasem 28:50, ledwie o 9 sekund wolniejszym od aktualnego lidera tego zestawienia.
Na górze było tylko 16 stopni. Wiatr i wilgoć wisząca w powietrzu sprawiały, że wiało chłodem. Schowaliśmy się pod dachem Rifugio Marinella. Schronisko prowadziła Rosjanka, od lat mieszkająca nad Lago di Como i pracująca w tych górach na letnim kontrakcie. Moi kompani zamówili u niej po „panini” na gorąco co było mądrym rozwiązaniem przed drugim z czekających nas podjazdów. Ja pochopnie ominąłem strefę bufetu. Po pewnym czasie dołączył do nas Dario. Daniela i Borysa spotkaliśmy dopiero na zjeździe. Po zjechaniu do San Pietro di Berbenno Adam, Tomek i Daniel zdecydowali się pokonać 6-kilometrowy odcinek do podnóża Forcoli na rowerach. Ja wraz z Darkiem podjechaliśmy tam autem Daniela. Na podbój drugiej góry wystartowaliśmy kilka ładnych minut po naszych towarzyszach. Po skrajnie trudnym Prato Maslino, które na mojej prywatnej liście najtrudniejszych podjazdów wskoczyło na czwarte miejsce (pomiędzy Blockhaus i Rettenbachferner) skądinąd pokaźna Forcola wyglądała na zupełnie normalny podjazd. Tymczasem wzniesienie długości 16,5 kilometra o przewyższeniu 1322 metrów i średnim nachyleniu 8 % przy max. 14 % to bez dwóch zdań wspinaczka z gatunku „hors categorie”. Podjazd zaczyna się na styku drogi krajowej SS38 z prowincjonalną SP32 na dojeździe do Castione-Andevenno znaną jako Via Vanoni. Ruszyłem o 14:53 w towarzystwie Darka. W dolinie temperatura trzymała się na poziomie 30 stopni. Na pierwszych kilku kilometrach czułem się trochę mocniejszy od kolegi, ale starałem się nie zrywać z koła swego starego druha. Na pierwszych trzech kilometrach przejeżdża się przez osiem wiraży, zaś maksymalne nachylenie wynosi 12 %. Najbardziej kręty jest odcinek w połowie trzeciego kilometra na wysokości kościoła San Martino. Na ciasnym wirażu pod koniec trzeciego kilometra wjechaliśmy na równoległą względem doliny drogę SP14. Dalej droga prowadziła przez odsłonięty teren, wśród łąk i winnic, momentami przez ludzkie osady takie jak: Pozzo (4,7 km) czy Piatta (5,6 km). Z szerokiej drogi trzeba było zjechać dopiero na początku ósmego kilometra. Forcola nigdy w pełnej krasie nie pokazała się i zapewne nigdy nie wystąpi na trasie Giro. Niemniej około 7-kilometrowy dojazd do wioski Triangia (797 m. n.p.m.) został przetestowany na piętnastym etapie wyścigu Dookoła Włoch w roku 1992. Odcinek ten kończył się w pobliskim Sondrio. Pierwszy tak na górze jak i w mieście był włoski „harcownik” Marco Saligari, który o 52 sekundy wyprzedził grupę faworytów przyprowadzoną na metę przez Francuza Gerarda Rue. Ten niegdyś premiowany na Giro fragment wzniesienia przejechałem w czasie 30:59 (avs. 13,4 km/h). Górale z Moto-2 musieli jechać w zbliżonym tempie, bowiem „stava” zanotowała czas Tomka jako 31:15.
Pierwsze 7,5 kilometra naszego podjazdu miało średnio 6,9 %. Wyżej miało być już tylko trudniej. W połowie ósmego kilometra droga w końcu schowała się w otulinie lasu. Stała się znacznie węższa, lecz nadal była dobrej jakości. Po drodze mijaliśmy kolejne wioski: Triangina (8,4 km), Prativesolo (9,8 km) i największą z nich Ligari (10,5 km). Liczący sobie 3100 metrów odcinek Triangia – Ligari miał średnie nachylenie 9,5 %, z całym dziesiątym kilometrem na poziomie 10,8 % i maksymalnym nachyleniem 13 %. Powyżej Ligari droga należy już do leśników i momentami jest nie najlepszej jakości. Są tu nawet trzy odcinki szutrowe o łącznej długości 1200 metrów. Dwa pierwsze niezbyt strome i biegnące po bezpiecznej nawierzchni. Trzeci trudniejszy tak z uwagi na stromiznę jak i bardziej kamieniste podłoże. Najtrudniejszy fragment wzniesienia czyli max. 14 % wypada po przejechaniu 11,3 kilometra. Im bliżej szczytu tym bardziej brakowało mi paliwa. Popełniłem błąd, że nic nie zjadłem pomiędzy oboma podjazdami. Darek wyglądał lepiej ode mnie i gdyby się postarał pewnie by mi odjechał. Teraz on wziął na siebie na rolę przewodnika, acz nie forsował nazbyt mocnego tempa. Po przebyciu 13,1 kilometra, na końcu długiego odcinka bez jakichkolwiek wiraży dojechaliśmy na wysokość osady Prati Rolla. Stąd do szczytu było jeszcze jakieś 3200 metrów, dla odmiany kręte bo prowadzące przez 9 zakrętów i osadę Pra Fo o Baratta. Około dwóch kilometrów przed szczytem zobaczyliśmy przed sobą znajomą sylwetkę Daniela. Złapaliśmy go kilometr przed finałem i zamierzaliśmy wspólnie dobić do mety, ale nasz kolega zdecydował się na ułańską szarżę, za którą nieco zapłacił w samej końcówce. Nasza wspinaczka zakończyła się wraz z końcem asfaltu po przejechaniu 16,3 kilometra. To nieco mniejszy dystans niż podany w „PVB-23”, gdyż wystartowaliśmy z miejsca oddalonego o 200 metrów od drogi SS38. Gruntowa droga prowadzi stąd, już po płaskim terenie, do osady Piastorba. Licznik pokazał mi czas 1h 23:55 co dało raczej skromną na tej górze przeciętną 11,7 km/h. Na górze w końcu mieliśmy okazję do grupowego zdjęcia. Do kompletu zabrakło nam tylko Borysa. Na technicznym zjeździe chwilę grozy przeżył Tomek, gdy w górnej partii góry wypadł z drogi szczęśliwie omijając przydrożne kamienie. Na dole Daniel i Adam zdecydowali się na podróż w siodle do Bianzone. Tym samym obaj przekręcili tego dnia przeszło 90 kilometrów. Ja na liczniku zanotowałem tylko 58 kilometrów, ale o łącznym przewyższeniu 2581 metrów.
W drodze powrotnej zatrzymałem się wraz z Darkiem nieopodal Tresivio na posiłek w namierzonej przez Daniela pizzerii „La Pecora Nera”. Natomiast już po zmroku poszliśmy całą ekipą na kolację do restauracji w górnej części Bianzone. Koledzy strzelali w menu „ślepakami”. Zamiast specjałów włoskiej kuchni na stole wylądowały tego typu „lokalne” rarytasy jak: flaczki, golonka i pierogi. Niemniej humory nam dopisywały. Atmosfera przy stole była na tyle wyborna, iż nabawiłem się bodaj najgroźniejszej kontuzji podczas tego wyjazdu. Nazajutrz ciężko mi było oddychać pełną piersią, bowiem od wieczornych śmiechów rozbolały mnie żebra.