Pomysł na włoską majówkę
Autor: admin o czwartek 24. maja 2007
Włochy i Dolomity. Cóż może być piękniejszego dla amatorów kolarstwa? Akurat tego majowego wyjazdu nie miałem początkowo w planach. Od późnej jesieni ubiegłego roku szykowaliśmy się z Piotrem Mrówczyńskim na dwie inne eskapady. Pierwszą krótką na przełomie czerwca i lipca skierowaną właśnie na Dolomity ze startem w Maratona dles Dolomiti. Drugą w połowie lipca znacznie dłuższą bo dwutygodniową w połowie lipca do Francji połączoną ze startem w L’Etape du Tour. Tym samym po raz pierwszy mieliśmy zawitać w Pireneje. Jednak Piotrek chciał „przetestować nogę” już pod koniec maja. Mieliśmy dwie opcje. Wersją nisko-budżetową była Jarna Klasika. Wyścig w słowackich Tatrach na dystansie 138 kilometrów z finałowym podjazdem pod Hrebienok nieopodal Starego Smokowca. Wersją droższą była jakaś włoska impreza w stylu Gran Fondo, najlepiej wiodącą po Dolomitach. Te góry są nie tylko piękne i wymagające, ale też położone stosunkowo najbliżej naszego kraju spośród wszystkich alpejskich regionów.
Biorąc pod uwagę ów drugi wariant szczególnie zachęcająco prezentowała się impreza numer dwa z nowego tryptyku autorstwa „La Gazzetta dello Sport” czyli Gran Fondo Giro d’Italia alias GF Dolomiti Stars. Oprócz wybranego przez nas wyścigu tryptyk ten obejmuje również 110-kilometrowy wyścig wokół San Remo rozgrywany dzień po wielkim Milano – San Remo oraz 112-kilometrowy wyścig na trasie wokół Como wyznaczony dzień po wielkim Giro di Lombardia. Nasze Giro d’Italia jako jedyne w tym gronie miało dwie wersje trasy czyli Medio Fondo na dystansie 81 km z podjazdami pod Santa Lucia, Giau i Falzarego oraz Gran Fondo na dystansie 135 kilometrów z podjazdami pod Duran, Staulanza, Giau i Falzarego. Jako ludzie ambitni postawiliśmy na Gran Fondo. Prawdę mówiąc jaki sens miałoby przejechanie krótszej trasy w obliczu wyzwań jakie czekają nas w lipcu. Poza tym zakrawałoby to na marnotrawstwo okazji w sytuacji gdy sam dojazd w Dolomity jest już pewnym poświęceniem bo wymaga 15 godzin jazdy samochodem z Warszawy, zaś w moim przypadku w sumie 20-godzinnej podróży wliczając nasze nieśpieszne intercity relacji Sopot – Warszawa Centralna.
Aby zasięgnąć języka w sprawie sposobu zapisów na wspomniane Gran Fondo odświeżyłem poprzez maila znajomość z Alessandro Tegnerem, znajomym z trasy Tour de Pologne, a na co dzień rzecznikiem prasowym ekipy Quick Step. Alessandro jest też pracownikiem konsorcjum turystycznego Dolomiti Stars zajmującego się promocją pięknego rejonu włoskich Dolomitów, który rozciąga się od Arabby na północy po Agordo na południu. Odpowiedź na zapytanie była więcej niż sympatyczna albowiem nasz włoski kolega zobowiązał się załatwić nam tak nocleg na miejscu jak i zagwarantowanie miejsca na liście uczestników „swojego” wyścigu. W tej sytuacji nie było już żadnych wątpliwości. Po pierwsze nie sposób było odmówić tak życzliwemu zaproszeniu. Po drugie wycieczka okazała się tańsza niż można było zakładać, co było nie bez znaczenia w obliczu letnich wydatków. Jak wiadomo „cel pociąga środki”. W końcu po trzecie biorąc pod uwagę termin wyjazdu czyli fakt, iż wyścig wyznaczono na sobotę 26 maja była to zarazem wyśmienita okazja do zahaczenia choć na jeden dzień o wielkie Giro d’Italia, w dodatku na trasie królewskiego odcinka tegorocznej edycji z metą na Tre Cime di Lavaredo!
W drogę z Warszawy do pięknej Italii wyruszyliśmy w środę 23 maja około godziny 22:00. Jechaliśmy przez przejście graniczne w Świecku, Niemcy (głównie autostradą A9) oraz Austrię (przez Innsbruck) ku przełęczy Brenner. Następnie już na terenie Włoch przedarliśmy się przez przełęcz Gardena i Campolongo. Cała podróż do Pieve di Livinallongo i naszego „Albergo Alpino” zajął nam około 17 godzin. Po drodze musieliśmy jeszcze zawinąć do położonej koło Corvara alta Badia miejscowości La Villa gdzie wcześniej zarezerwowaliśmy sobie noclegi na lipcową Maratona dles Dolomiti. W ten sposób mogliśmy wpłacić zaliczki za pokój wynajęty na letni wypad. Jako, że przybyliśmy do hotelu około 15:00 załapaliśmy się na spory kawałek relacji z dwunastego etapu Giro d’Italia tzn. od ostatnich kilometrów wspinaczki pod Colle dell’Agnello aż do samej mety w Briancon. Po telewizyjnych emocjach był czas na krótki spacer po Pieve di Livinallongo. Miejscowość ta aczkolwiek ładnie położona, z pięknym widokiem na masyw Civetta i położony w przeciwnym kierunku nieco bardziej oddalony masyw Sella – jest jednak malutka i obejrzeć ją można dosłownie w kilkadziesiąt minut. Ciekawostką jest fakt, że miejscowi mówią niekoniecznie po włosku. Posługują się raczej lokalnym romańskim dialektem nazywanym „ladino” zróżnicowanym w zależności od doliny, z której pochodzi napotkany górski autochton.