Feldberg, Belchen & Blauen
Autor: admin o poniedziałek 4. czerwca 2012
Trzeci dzień w Schwarzwaldzie miał być tym najtrudniejszym. Przede wszystkim chcieliśmy się wdrapać na najwyższe – nie tylko pod względem kolarskim – szczyty Czarnego Lasu czyli Feldberg (1481 m. n.p.m.) oraz Belchen (1359 m. n.p.m.). Poza tym pragnąłem nadrobić zaległość z pierwszego dnia i na dobicie zdobyć wieczorem Hochblauen (1151 m. n.p.m.). Aby dostać się do najlepszej bazy wypadowej pod dwa pierwsze wzniesienia tego etapu musieliśmy przejechać na wschodnią stronę pasma górskiego do miasteczka Todtnau położonego ponad 50 kilometrów na południowy-wschód od Bahlingen. Nie mogąc się jakoś otrząsnąć z naszego porannego lenistwa znów ruszyliśmy z domu około południa. Na miejscu byliśmy po godzinie trzynastej w drodze do Todtnau forsując znaną nam z dnia wczorajszego przełęcz Notschrei. Zaparkowaliśmy na Carl Otto Keller Strasse i wskoczyliśmy na swe rowery w pierwszej kolejności kierując się na północny-wschód ku Feldbergowi, bywałemu na trasach „wymarłego” Deutschland Rundfahrt. W trakcie dziesięciu edycji odrodzonego pod koniec XX wieku wyścigu Dookoła Niemiec dwa etapy kończyły się na tej górze, acz nie na samym szczycie, lecz w położonej na wysokości 1270 metrów n.p.m. stacji Feldberghof.
W 2003 roku etap zdominowali kolarze ONCE, których pięciu przyjechało w pierwszej szóstce. Wygrał Portugalczyk Jose Azevedo przed Baskiem Igorem Gonzalezem de Galdeano. Ze stratą dwudziestu-kilku sekund przyjechali kolejny Bask Isidro Nozal i Niemiec Jorg Jaksche, zaś szósty był niejaki Alberto Contador – kilka miesięcy przed swym pierwszym profesjonalnym zwycięstwem na Orlinku. Podopiecznych Manolo Sainza przedzielił tylko Australijczyk Michael Rogers, który zmiażdżył „hiszpańską armadę” w dniu następnym na 40-kilometrowej czasówce wokół Bretten, dzięki czemu wygrał cały wyścig. Dwa lata później sam etap należał do innego Australijczyka, a mianowicie Cadela Evansa. Wygrał on ten górski odcinek z przewagą kilkunastu sekund nad Szwajcarem Fabianem Jekerem i wspomnianym już Jakschem, zaś czwarty był lider i ostatecznie zwycięzca tego wyścigu Amerykanin Levi Leipheimer. My na spotkanie z Feldbergiem wystartowaliśmy na wylocie z Friedrich Strasse tj. z poziomu około 650 metrów n.p.m. Kilka pierwszych kilometrów na drodze nr 317 nie sprawia większych trudności. Przejechałem przez Brandenberg (2,8 km od startu) oraz Fahl (3,9 km) cały czas przy umiarkowanym nachyleniu – średnio 4,3 %, zaś max. 8 %. Dopiero po minięciu masywnej sylwetki Akzent Hotel Lawine (5,2 km) droga staje się mniej przyjazna. Natomiast jakiś kilometr dalej wraz z wirażem w lewo zaczyna się najtrudniejszy 3,5–kilometrowy fragment tego podjazdu. Wspinaczka na głównej drodze kończy się na wysokości 1233 metrów n.p.m po przejechaniu 9,7 km od Todtnau. W sumie owe 4,5 kilometra z początkiem na wysokości wspomnianego hotelu ma średnie nachylenie 8 % przy maximum 11,4.
Wjechawszy na ta wysokość mamy dwie opcje. Trzymając się szosy nr 317 po około 1700 metrach płaskiego odcinka można pognać w dół ku Titisee lub Hinterzarten mijając przez rozpoczęciem zjazdu okazały hotel Carlton Haus Feldberg. Natomiast ambitniejszym amatorom kolarstwa po przejechaniu 1200 „odpoczynkowych” metrów skręcić w lewo i pokonać jeszcze przynajmniej 800 metrów podjazdu do Feldberghof o max. stromiźnie rzędu 9 %. Do stacji tej dotarłem po przejechaniu 12 kilometrów w czasie niespełna 40 minut przy średniej prędkości 18,1 km/h i zacząłem się zastanawiać co dalej począć. Na pierwszy rzut oka wbrew znanym mi profilom tego podjazdu szosa kończyła się już w tym miejscu. Dopiero po kilku minutach rozglądania się po okolicy, na krótko przez przyjazdem Darka za parkingiem obok budynku Naturhaus dostrzegłem naszą drogę ku górskiemu szczytowi. Okazała się nią wąska asfaltowa alejka o nazwie Franz Klanmeyer Weg. Aby się do niej dostać trzeba było najpierw pokonać kilkadziesiąt metrów po żwirowej nawierzchni. Do szczytu było jeszcze 3,6 kilometra o średnim nachyleniu 6,5 %, ale z paroma stromymi fragmentami tzn. 13 % odcinkiem niespełna trzy kilometry przed finałem i aż 16 %-ową stromizną na początku ostatniego kilometra. Nagrodą była świadomość wjechania najwyżej jak tylko się da w tym regionie Niemiec. Szczyt tej góry „ozdabiają” maszty oraz wieże telewizyjne i telekomunikacyjne. Ponadto z myślą o wrażeniach i edukacji turystów przygotowano krąg widokowy z kilkoma tablicami informacyjnymi. Na tej wysokości było tylko 13 stopni Celsjusza i mocno wiało. Na tyle porywiście, iż w trakcie podjazdu obawiałem się czy uda mi się utrzymać równowagę na owej 16 %-owej ściance. Na szczęście udało nam się wjechać oraz zjechać w jednym kawałku i dosłownie po chwili odpoczynku około godziny szesnastej byliśmy już gotowi do wyprawy na Belchen.
Na początku trzeba było wrócić na drogę nr 317 i pokonać 5,6 kilometra najpierw w kierunku najpierw południowym, a następnie zachodnim jadąc przez Geschwend do Utzenfeld. Przejechawszy przez środek tej drugiej miejscowość dojechałem do ronda na którym schodzą się drogi nr 317, L123 i L142. W tym miejscu z poziomu niespełna 550 metrów n.p.m. zaczyna się podjazd na Belchen. Po przejechaniu 700 metrów dotarłem do Aitern, pierwszej miejscowości na tym górskim szlaku. Jadąc z początku dość twardo, bo na przełożeniu 39×19 w połowie trzeciego kilometra przegoniłem Darka, który wystartowałem z Todtnau chwilę przede mną. Po przejechaniu 3,3 kilometra minąłem wiraż na wysokości wioski Holzinshaus. Do tego miejsca średnie nachylenie podjazdu wynosiło 6,6 % przy max. 10 %. Dalej droga wiodła cały czas w kierunku północno-zachodnim i po przebyciu 6,2 kilometra doprowadziła mnie do hotelu Gasthof Belchen – Mutten. Kilkaset metrów dalej, dokładnie 6,8 km od wyjazdu z Utzenfeld trzeba było zachować czujność i zjechać z drogi L142 w lewo tj. na Belchenbahn. Po kilkuset następnych metrach dojechałem do dolnej stacji kolejki linowej na Belchen i zarazem placu przez hotelem Belchen-Jagerstuble (1094 m. n.p.m. – 7,5 kilometra od startu). Przeszło 4-kilometrowy odcinek za Holzinshaus miał średnio 7,6 % przy max. 11,7 % na początku szóstego kilometra. Niestety przed sobą nie widziałem szosy, która mogłaby mnie zawieść dalej, na sam szczyt tego wzniesienia. Asfaltowa szosa skręcała w lewo i leciała lekko w dół, zaś na wprost widać było tylko kamienisty dukt. Na moje szczęście otwarte były jeszcze kasy kolejki linowej. Pracownik kolei poinformował mnie, że widziana po prawej stronie budynku droga gruntowa to ledwie 100-metrowy przerywnik między dwoma odcinkami asfaltu. Cóż było robić. Pokonałem ów nieprzyjazny szosowcom fragment drogi i z poziomu około 1110 metrów n.p.m. kontynuowałem dalszą jazdę ku górze.
Do szczytu pozostało jeszcze 3,6 kilometra czyli m/w tyle samo jak na finałowym odcinku Feldbergu. Trzecia tercja Belchen miała średnio 6,9 %, przy czym aż w sześciu miejscach stromizna dobiegała do 10 %, z czego trzykrotnie na ostatnim kilometrze m.in. w ostatnim wirażu przed budynkiem schroniska. Na górę dojechałem w czasie 48 minut i 40 sekund przy średniej 14,3 km./h. Odliczywszy półtorej minuty stracone na poszukiwaniu dalszej drogi przy Jagerstuble faktycznie potrzebowałem około 47 minut na pokonanie 11,5 kilometra o średnim nachyleniu 7,1 %. Na szczycie przyjrzałem się górnej stacji kolejki, która zdążyła już zakończyć swój dzień pracy. Dłuższy czas czekałem na przyjazd Darka. Po czym w rozmowie telefonicznej wyjaśniliśmy sobie, iż Dario na rozjeździe kilkaset metrów za Mutten pojechał prosto w kierunku Wiedener Eck, a nie w kierunku stacji kolejki linowej. W przeszłości niejednokrotnie znaki drogowe kierujące nas ku stacjom kolei linowej okazywały się zwodnicze. Tak było w drodze na Avoriaz czy Alpe di Siusi. Tym razem były jednak pomocne i właśnie im należało zaufać. Umówiliśmy się na spotkanie przed Talstation. Tym sposobem asystując Darkowi w pokonaniu ostatnich kilometrów tego wzniesienia zrobiłem sobie powtórkę trzeciej tercji i do poniedziałkowej dawki wspinaczek dorzuciłem sobie nadprogramowe 3,7 kilometra o przewyższeniu 262 metrów. Poz jeździe do Todtnau, mimo późnej pory (dochodziła godzina dziewiętnasta) przed wyruszeniem w dalszą drogę udaliśmy się na pizzę do miejscowej restauracji. Wciąż miałem w planach zdobycie Hochblauen. Uznałem jednak, że najpierw muszę naładować akumulatory jakąś ciepłą strawą. Wszak od zjedzonego późnym przedpołudniem śniadania obaj byliśmy na głodzie.
Po włoskim obiedzie czekał nas kilkudziesięciu minutowy transfer do Niederweiler. W teorii tylko 35 kilometrów dystansu, lecz za to w górskim terenie, na ogół po wąskich drogach a przy tym jeszcze łapały nas przelotne opady deszczu. Jadąc przez Schonau im Schwarzwald, Bollen, Hinterheubronn i przełęcz Sirnitz dojechaliśmy na miejsce jakiś kwadrans po dwudziestej. Zanim wyszykowałem się na wyjazd był już wpół do dziewiątej zapowiadał się wyścig z czasem, aby zdążyć na górę przed zmrokiem. Na szczęście dla mnie Darek poprzestał tego dnia na dwóch wzniesieniach, więc mogłem liczyć na to, iż podczas podjazdu będzie mi asystował niczym dyrektor sportowy za kierownica auta. Taki układ miał jeszcze tą zaletę, iż dojechawszy na szczyt nie musiałem następnie zjeżdżać w chłodzie i mroku, lecz mogłem wskoczyć do samochodu i dotrzeć na dół w wygodniejszy i bezpieczniejszy sposób. Z miasteczka wyprowadziła mnie OlbergStrasse. Pierwsze 3,4 kilometra w całości wiodące po szosie L132 miały umiarkowane nachylenie o średniej 6 %, ale przy max. dwukrotnie sięgającym 11,7 % na kilkusetmetrowej prostej na przełomie trzeciego i czwartego kilometra. Ten odcinek przejechałem na przełożeniu 39×19, za wyjątkiem wspomnianej stromizny gdzie wrzuciłem tryb 21. Wkrótce jednak trzeba było się na dobre pogodzić z przełożeniem 39×21, a następnie 39×24, bowiem im dalej w las (tak w przenośni jak i dosłownie) to góra ta stawiała coraz wyższe wymagania.
W połowie czwartego kilometra trzeba było skręcić w lewo i wjechać na szosę L140. Po tej drodze podjazd przez kolejne pięć kilometrów i za wyjątkiem początku szóstego kilometra ani na chwilę nie odpuszcza. Dość powiedzieć, że fragment między 3,4 a 8,2 kilometra od startu z centrum Niederweiler ma średnie nachylenie 9 %. Nie dziwi więc, że na wykresie z licznika w kilkunastu miejscach pokazała mi się wartość co najmniej 10 %, w tym max. 13,3 % pod koniec piątego i w połowie siódmego kilometra. Na początku dziewiątego kilometra trzeba było opuścić tą drogę skręcając tym razem w prawo by wjechać jeszcze głębiej w las na boczną dróżkę prowadząca już na sam szczyt góry. Robiło się co raz ciemniej i chłodniej. O ile na starcie było jeszcze 18 stopni Celsjusza to na trzy kilometry przed finałem było już tylko 11. W dodatku im bliżej wierzchołka tym bardziej wzmagał się wiatr, zaś nastrój grozy budowały nie tylko zalegające ciemności, ale i co raz gęstsza mgła czy też mogła schodzące niżej chmury. Trzykilometrowa końcówka również nie należała do łatwych – średnio 8,1 %, przy max. 11,7 % pod koniec dziewiątego kilometra i następnie jakiś kilometr przed finałem. Dojechałem na szczyt w blasku długich świateł swego samochodu, które przezornie włączył śledzący mnie Darek. Na wjazd potrzebowałem około 52 minut przy średniej prędkości 13 km/h. Na górze było już tylko 9 stopni, mocno wiało, zaś kiepska widoczność skutecznie uniemożliwiła nam zrobienie wyraźnych zdjęć. Przy placu, na którym zakończyłem swą jazdę znajduje się górski hotel Hochblauen. Na przeciwko niego stoi mniejszy budynek, być może schronisko, za którym we mgle tonęła jeszcze sylwetka wieży widokowej. W takiej scenerii zakończyłem ów trzyczęściowy etap trzeci naszej wycieczki. Pokonując na dystansie 86,5 kilometra aż 2859 metrów przewyższenia.