banner daniela marszałka

Puy de Dome

Autor: admin o środa 11. lipca 2007

Na Puy de Dome czyli wygasłym wulkanie w rejonie Monts Domes w latach 1952-1988 trzynastokrotnie kończyły się etapy Tour de France, w tym trzy razy czasówki. Cóż za sławy w tym miejscu wygrywały. Jako pierwszy Fausto Coppi, po nim m.in. Federico Bahamontes, Felice Gimondi, Lucien Van Impe, zaś Luis Ocana i Joop Zoetemelk nawet po dwa razy. To na tej górze wspaniały pojedynek bark w bark stoczyli w 1964 roku Jacques Anquetil i Raymond Poulidor, zaś 11 lat później podstępny cios w nerki od kibica-huligana otrzymał niedościgniony Eddy Merckx. Niestety do szczytu wiedzie dość wąska droga, a przede wszystkim na górze jest niezbyt wiele wolnego miejsca przez co współczesny Tour zdaniem wielu obserwatorów rozrośnięty logistycznie do granic możliwości przestał w to miejsce zaglądać. Co więcej sama góra nie jest powszechnie dostępna również dla kolarzy turystów czy amatorów. Na ostatnie, najtrudniejsze 5 kilometrów tego podjazdu wjechać można obecnie tylko w dwa dni tygodnia (środa i sobota) i to w dodatku o poranku do godziny 9:00. Wobec takich ograniczyć chcąc spełnić jedno ze swych marzeń musieliśmy tak rozplanować swą podróż w stronę Pirenejów by pod Clermont-Ferrand pojawić się właśnie w środę. Nie trzeba też chyba wyjaśniać, że tego chcąc nie chcąc należało wstać z łóżek wcześniej niż zwykle by najpóźniej o 7:00 rano wyruszyć z hotelu na drugą stronę miasta. Na szczęście „kompas” w głowie Piotra spisał się bez zarzutu i bez większych problemów przedostaliśmy się zachodnią stronę Clermont-Ferrand.

Ten 13-kilometrowy podjazd zaczyna się już na obrzeżach miasta. Pierwsze 7 kilometrów prowadzi po krajowej drodze E-70 w kierunku na przełęcz Col de Moreno. Droga jest szeroka i niezbyt trudna choć fragmentami dochodząca do nachylenia rzędu 8%. Po kilku kilometrach prawie się wypłaszcza, ale jest to tylko „cisza przed burzą”. Wkrótce trzeba bowiem skręcić w prawo w lokalną drogę D-68 gdzie „zaczynają się schody”. Pierwszy kilometr nie jest jeszcze najgorszy, choć teren jest odsłonięty i zostaliśmy tam powitani przez silny wiatr. Szybko wjechaliśmy w las gdzie szosa c raz odważniej pięła się w górę. Nie ujechaliśmy kilkuset metrów a naszym oczom ukazały się budki strażnicze Parku Narodowego i na szczęście zgodnie z oczekiwaniami podniesione tego dnia szlabany. Tuz obok nich tablica ostrzegająca wszystkich śmiałków przed trudami wspinaczki czyli następne ponad 4 kilometry o regularnym, acz morderczym średnim nachyleniu 12%! Na tego typu górze prawie nie ma koła. Każdy jedzie ile fabryka dała. O dziwo to mi udało się odjechać od Piotra. Było to dla mnie niespodzianką zważywszy tak na fakt, iż Piotr na obu włoskich „maratonach” był ode mnie lepszy o jakieś 40 minut, a poza tym przy jednakowym wzroście jest ode mnie lżejszy o 7 kilogramów co teoretycznie powinno mu sprzyjać na tego rodzaju wzniesieniu dla typowych „kozic”. Oczywiście nie mogło być mowy o swego rodzaju wyścigu między nami. Nie w takim terenie. Nazbyt śmiałe ataki dla amatorów naszej klasy mogłyby mieć raczej przykre konsekwencje. Dość szybko straciliśmy z sobą kontakt wzrokowy. Niemniej nie z uwagi na jakąś zauważalną różnicę prędkości, lecz z uwagi nad wyraz niski pułap chmur, które zeszły na wysokość około 800-900 metrów n.p.m.

Wspinaczka w takich warunkach atmosferycznych miała swój specyficzny urok. Widoczność sięgała może 30 metrów. Może to i lepiej bowiem nie było widać zanadto naprzód owej zatrważającej stromizny wzniesienia. Przyszedł czas na mozolne pokonywanie kolejnych setek metrów w tempie około 11-12 km/h. Wspinając się w owym „mleku” miałem poczucie jakiejś dziwnej izolacji i przebywania sam na sam jedynie z własnymi myślami, wśród których najbardziej natarczywa była ta nakazująca utrzymać równy rytm jazdy i spokojny oddech. Ze spokoju tego wytrącały tylko na chwilę pojawiające się co jakiś czas niczym zza zasłony sylwetki innych śmiałków (na ogół ponad 40- czy 50-letnich Francuzów), którzy podobnie jak my postanowili skorzystać z „wolnej środy”. Dystans do szczytu odmierzały zaś napisy na przydrożnych kamieniach dość oryginalnie oznaczone czyli 2km 807m, 3km 807m i tak dalej aż do samego wierzchołka. Na szczycie czyli na wysokości 1415 metrów n.p.m. silny wiatr, widoczność marna i temperatura ledwie 6 stopni Celsjusza. W tych okolicznościach przyrody nie było okazji podziwiać widoków na okolice. Co ciekawe sam podjazd jak wynika z map na ostatnich 3 kilometrach jakby ślimakiem okrąża wierzchołek góry. Przyznam jednak, że wobec widoczności bliskiej zeru nawet nie miałem poczucia, iż „oglądam” Puy de Dome z każdej strony. Dzięki uprzejmości wspomnianych francuskich cyklistów wśród, których jak się okazało był także syn emigrantów z Górnego Śląska swój wyczyn mogliśmy uwiecznić serią wspólnych zdjęć. Niemniej wobec chłodu nie było sensu przedłużać swego pobytu w tym miejscu.

Zjazd to również ciekawa historia. Stroma i mokra droga, widoczność prawie żadna więc jak tu brać zakręty, a przy tym wszystkim jeszcze świadomość, że z naprzeciwka w każdej chwili może nam się objawić jakiś mocno „zmarnowany” już przez ową górę cykloturysta. Do tego jeszcze momentami bardzo porywisty wiatr. Owe 4 kilometry zjeżdżałem ładnych kilkanaście minut w tempie momentami poniżej 20 km/h. Na granicy strefy zamkniętej musiałem na chwilę stanąć nie tylko po to by strzelić parę dalszych fotek, ale też aby rozgrzać zziębnięte od ciągłego hamowania dłonie. W tym miejscu miałem też okazje zamienić parę słów z naszym rodakiem, który zjechał właśnie z góry z grupką swych kompanów, którzy powiadomili go, że na szczycie rozmawiali z dwoma przybyszami z Polski. Dopiero po wyjeździe na wspomnianą główną drogę zjazd poszedł szybciej, choć i tu stanąłem raz jeszcze by z punktu widokowego ponad miastem zrobić panoramiczne zdjęcie Clermont-Ferrand ze starą katedrą w punkcie centralnym. Przy ponownym przejeździe przez miasto o dziwo nieco bardziej kluczyliśmy. W sumie był to nasz najkrótszy dzień na rowerze podczas tej wyprawy. Niemniej suche dane z licznika czyli 45 kilometrów i 1110 metrów przewyższenia nie oddają całej gamy wrażeń, którą tego ranka zebraliśmy. Po powrocie do hotelu chwila czasu na ciepły prysznic, ponowne pakowanie się najpierw do plecaków i toreb, a potem do samochodu i w końcu około południa wyjazd w dalszą drogę – na podbój Pirenejów.