banner daniela marszałka

Droga do Szwajcarii

Autor: admin o czwartek 7. sierpnia 2008

Po czerwcowym tournee we włoskich Alpach, gdzie podczas 15 dni rowerowej aktywności zaaplikowałem sobie w sumie ponad 32.000 metrów przewyższeń wróciłem do kraju w iście odlotowej formie. Sprawdziła się bowiem maksyma: „co cię nie zabiję to wzmocni”. W lipcu śmigałem po kaszubskich pagórkach bez większego wysiłku. Zrobiłem sobie kilka dłuższych wyjazdów w soboty i niedziele. Jednak nawet 180-190 kilometrowe wypady nie były w stanie wyczerpać moich zasobów energii. Z kolei na podjazdach zdarzało mi się nawet w sposób niezamierzony gubić kolegów ze swojej „klasy rozgrywkowej”. Jednym zdaniem: miałem maksymalną moc przy minimalnej wadze, która spadła mi do ledwie 71 kilogramów przy wzroście 184 cm.  Dla porównania ostatnimi laty w środku sezonu zwykłem ważyć 73-74 kilogramy, zaś zimą nawet 77-78 kg. Taki był magiczny efekt alpejskiej zaprawy.

Niestety jako, że nic co piękne nie trwa wiecznie, więc i ów szczyt formy mógł się utrzymać tylko kilka tygodni. Miałem jednak nadzieję wytrzymać w tej błogosławionej kondycji przynajmniej do połowy sierpnia. Na ten miesiąc zaplanowałem bowiem 10-dniową wycieczkę do środkowej i wschodniej Szwajcarii. Od razu powiem, że do tego roku moja rowerowa znajomość z Helvetią była ledwie przelotna. Ograniczała się ona bowiem do 21-kilometrowego odcinka szosy i szutru na zjeździe z passo Stelvio. Zdarzyło mi się wpaść na wschodnie kresy Szwajcarii w towarzystwie Piotra, Mrówczyńskiego, Zdziśka Wojtyło, Darka Kamińskiego i Michała Stocha podczas naszej włosko-francuskiej wyprawy z lipca 2006 roku. Wówczas to po wdrapaniu się na dach kolarskiej Italii zjeżdżaliśmy z powrotem do Prato allo Stelvio okrężną drogą przez graniczną przełęcz Umrbail by już na terenie Szwajcarii minąć miasteczka Santa Maria oraz Mustair, a następnie przez Taufers wrócić na włoską stronę.

Przyszedł czas by nadrobić swe zaległości. Postanowiłem w końcu złożyć jak najbardziej oficjalną wizytę w tej urokliwej krainie. Magnesem, który przyciągnął moją i Piotra uwagę był sierpniowy rajd po przełęczach w samym sercu szwajcarskich Alp tzn. Alpenbrevet. W tym roku start i metę tej imprezy przeniesiono z Andermatt do Meiringen, lecz zmieniło to jedynie kolejność pokonywania poszczególnych przełęczy serwowanych przez organizatorów w menu owej imprezy. Piotr po swym majowym wypadzie i naszej wspólnej czerwcowej eskapadzie nie mógł już sobie pozwolić na kolejny dłuższy urlop. Postanowił przeto wpaść do Szwajcarii jedynie na długi weekend wokół samego rajdu. Dlatego też moim wspólnikiem w całym ambitnym przedsięwzięciu stał się kolega z Gdańska – Łukasz Talaga. W przeciwieństwie do Piotra czy piszącego te słowa Łukasz w swych sportowych pasjach nie skupia się wyłącznie na kolarstwie. Można by rzec, iż jest sportowcem renesansu: biega maratony, pływa na kajakach, nie stroni od przerzucania ciężarów. To po prostu gość szukający wyzwań na różnych polach sportowej aktywności. Dlatego też choć pod kątem kolarskim nie przygotował się starannie mogłem być względnie spokojny, iż poradzi sobie z czekającym nas wyzwaniem. Jakkolwiek bowiem muskularna sylwetka nie pomaga na podjazdach to ostatecznie najważniejsze okazują się przecież serce do walki z własnymi słabościami i głowa czytaj mocna psychika, która nie pozwala nam się poddać.

W Niemczech jechaliśmy szlakiem przez: Berlin, Lipsk, Norymbergę, Heillbron i Stuttgart by przez Schaffhausen wjechać do Szwajcarii. Na terenie Konfederacji trzeba było następnie obrać drogę przez Zurych, Lucernę i Brunig pass. Do Meiringen dotarliśmy zgodnie z planem wczesnym popołudniem 7 sierpnia. Kilka godzin wolnego czasu przed zmierzchem miało nam pozwolić na zrobienie pierwszej przejażdżki już we czwartek. Niestety aura miała wobec nas inne plany. Późnym popołudniem niebo zachmurzyło się i zaczął padać deszcz. Wobec tego nasza aktywność ograniczyła się jedynie do spaceru po wypielęgnowanych uliczkach Meiringen w poszukiwaniu pomnika i muzeum Sherlocka Holmesa. Co też ma wspólnego słynny detektyw z Baker Street z alpejskim kurortem w centrum Szwajcarii zapyta ktoś. Otóż wedle zamierzeń Arthura Conan Doyle’a miał on zginąć na pobliskim wodospadzie Raichenbach podczas potyczki ze swym wrogiem profesorem Moriartym. Na szczęście przychylność czytelników powieści sprawiła, iż Holmes w sobie tylko znany sposób wykaraskał się z tej opresji. Nam pozostało liczyć na lepszą pogodę w piątek. Co prawda Łukasz nie planował startu w sobotnim rajdzie. Jednak mi przydałyby się jakieś dwie-trzy godzinki na przetarcie przed większym wyzwaniem.

W najbliższej okolicy Meiringen tuż pod naszym nosem mieliśmy dwie przełęcze warte odwiedzin. Wyjeżdżając z Meiringen w kierunku południowo-wschodnim można było trafić na Grosse Scheidegg (1962 m. n.p.m.). Podjazd na tyle trudny, iż podczas obu swych wizyt na trasie Tour de Suisse (w latach 1996 i 1999) wskazywał on zwycięzcę całego wyścigu. Za pierwszym razem plecy swym rywalom pokazał tu Austriak Peter Luttenberger, zaś trzy lata później pierwszy na owej górskiej premii był Francesco Casagrande. Z kolei udając się na północny-zachód mogliśmy pokonać wspomnianą już przeze mnie przełęcz Brunig (1008 m. n.p.m.). Ta co prawda w niczym nie może się równać ze swą sąsiadką, ale pomimo niewielkiej wysokości, przewyższenia czy długości ma ciekawe fragmenty i raczej nie zasługuje na lekceważenie.