Hochtor
Autor: admin o niedziela 20. lipca 2003
Po wjeździe do Austrii minęliśmy Lienz znany w kolarskim światku jako meta niejednego z etapów … Giro d’Italia. Po czym na przełęczy Iselsberg opuściliśmy poznawany jedynie przelotnie Wschodni Tyrol. Po wjeździe do Karyntii Krzysztof prowadził nas dobrze sobie znanym szlakiem. W tych okolicach bowiem pomieszkiwali oni podczas swej pierwszej wycieczki z 1999 roku. Nos nie zawiódł mego druha i parę kilometrów za Winklern odnalazł on poznane przed czterema laty gospodarstwo agroturystyczne. Pomimo wieści o nieprzyjaznym Słowianom kraju rządzonym przez złego Jorga Heidera spotkaliśmy się z uprzejmym przyjęciem. Kraina była spokojna. Dość powiedzieć, że rowery mogliśmy zostawić w niezamykanej na noc szopie na tyłach domu. Wieczorem w naszym sporych rozmiarów apartamencie na piętrze obejrzeliśmy retransmisję pierwszego z pirenejskich etapów Tour de France. Na Plateau de Bonascre wygrał Hiszpan Carlos Sastre, który przekraczając linie mety ssał dziecięcy smoczek. Pięć lat później ten sam kolarz wygra cały wyścig Dookoła Francji, zaś jego narodzona w lipcu 2003 roku córka będzie stać wraz z tatą na podium w Paryżu.
W niedzielne przedpołudnie wyruszyliśmy na podbój z pewnością najsłynniejszego kolarskiego wzniesienia na terenie Austrii. Grossglockner, a w zasadzie przełęcz Hochtor (2503 m. n.p.m.) rokrocznie gości na trasie wyścigu dookoła tego kraju czyli Osterreich Rundfahrt. Zdobywcy tej premii górskiej oddaje się honory niemal równe zwycięzcy całego wyścigu. Na obu zboczach góry od dziesiątek lat mierzy się czasy zawodnikom, którzy w najszybszym czasie pokonali salzburską bądź karyncką stronę tej przełęczy. Po około dziesięciu kilometrach w samochodzie rozpakowaliśmy się w Dollach, skąd mogliśmy sobie zrobić krótką rozgrzewkę na dojeździe do Pockhorn. Tu na wysokości 1103 metry n.p.m. zaczyna się południowa ściana Hochtora. Pierwsze trzy umiarkowanie trudne kilometry przejechaliśmy zgodnie. Po ostrym zakręcie w Heilligenblut skala trudności znacznie wzrosła i „strzelił” nam Krzysiek. Następne sześć kilometrów trzyma na średnim poziomie 10 %, zaś ostatnie dwa tysiące metrów to już prawie 12 %. Wojtek długo dotrzymywał mi tempa, lecz w końcu uznał iż lepiej będzie się wspinać własnym tempem.
Szczęśliwie po dotarciu do Kassereck przyszedł czas na blisko 3-kilometrowy lekki zjazd do Guttal, dzięki czemu można było złapać głębszy oddech. Po zjeździe każdy podróżny ma dwie opcje. Skręcić w lewo i przez kolejnych 6,5 kilometra „mordować” się pod Hochtor wśród regularnych serpentyn, acz przy nieprzyjaznej stromiźnie 9,9 %. Bądź też odbić w prawo na Franz-Josef Hohe by 8 kilometrach zdecydowanie łatwiejszego podjazdu skończyć wspinaczkę na wysokości 2369 metrów n.p.m. z idealnym widokiem na najwyższą górę w austriackich Alpach czyli Grossglockner (3798 m. n.p.m.). Naszym przeznaczeniem był Hochtor, więc pokonywanie kolejnych kilometrów szło mozolnie. Pamiętam, że wiele wysiłku kosztowało mnie trzymanie tempa na poziomie 10-12 km/h. Udało się dotrzeć na zwieńczoną tunelem przełęcz bez przystanku. Po pięciu minutach zjawił się Wojtek, po kwadransie Krzysiek. Obaj zmęczeni, acz szczęśliwi że udało mi się po latach przerwy raz jeszcze podbić tą legendarną górę. Swoją drogą ciekaw jestem czy za dwadzieścia lat będę się wykazywał podobną kondycją i hartem ducha co moi starsi koledzy. W trakcie zjazdu zatrzymaliśmy się na dłuższą chwilę w Heilligenblut zwiedzając tamtejszy kościółek i sklep sportowy.
Po powrocie w dolinę wzięliśmy szybki prysznic w okolicznej rzeczce i spakowani ruszyliśmy w drogę powrotną do kraju. Dorobek mój i Krzysztofa z tej wyprawy to w sumie 10 przełęczy i ponad 9.800 metrów przewyższeń w ciągu pięciu dni jazdy. Bagaż doświadczeń Wojtek uzbierał się nieco mniejszy z uwagi na wydarzenia dnia trzeciego. Wracaliśmy drogą przez Salzburg, Linz i dalej przez Czechy postojem w Pardubicach. Do ojczyzny wjechaliśmy już w ciemnościach przez Kudowę-Zdrój. Wczesnym przedpołudniem „wylądowaliśmy” w Trójmieście. Pełen wrażeń z tej wyprawy, a przy tym bardziej świadomy swych kolarskich możliwości zapragnąłem wrócić w Alpy przy najbliższej okazji. Jak się później okazało ów słoneczny lipiec 2003 roku był tylko skromnym początkiem moich górskich doświadczeń.