banner daniela marszałka

Dolomity, Wenecja & Werona

Autor: admin o niedziela 4. lipca 2010

Naszą podróż zaczęliśmy około wpół do pierwszej w nocy czyli już w piątek 2 lipca. Trasa dobrze znana czyli w Polsce do Kołbaskowa, a dalej przez Niemcy na Berlin, Norymbergę i Monachium. Potem tyrolski odcinek w Austrii przez Innsbruck ku przełęczy Brenner. Jednym słowem mogłem mieć odczucie swego rodzaju dejavu. Tym bardziej, że na pierwszy postój na włoskiej ziemi wybrałem położoną ledwie 25 kilometrów od granicy wioskę Valgenauna. W niej zaś dokładnie to samo lokum, w którym zatrzymałem się na pierwszy nocleg w trakcie wyprawy z czerwca 2008 roku czyli B&B Jagerhof. Na miejsce dotarliśmy z lekkim poślizgiem czyli po piętnastej. Przed jazdą nie odpocząłem zbyt wiele i w godzinach nocnych oczy mi się kleiły. Na szczęście mój uroczy zmiennik spisał się na medal i na starcie nie straciliśmy zbyt wiele czasu. Nieoczekiwanie na miejscu nie powitali nas właściciele domku czyli Annemarie i Josef Bacher, lecz mama gospodarza, która jak przystało na Tyrolkę nie mówiła po włosku stąd przyszło nam się z nią porozumiewać na migi. Po kilkunastogodzinnej podróży chcieliśmy przede wszystkim odrobinę odpocząć, odświeżyć się i zjeść coś gorącego. Niemniej pod wieczór, pomiędzy dwoma ćwierćfinałowymi meczami z Mistrzostw Świata w piłce nożnej, wyszliśmy jeszcze na kilkukilometrowy spacer. Celem naszej przechadzki po stromej wiejskiej uliczce był dobrze widoczny z dołu kościółek.

Nazajutrz, jeszcze przed dziewiątą ruszyliśmy w dalszą drogę. Pod dach naszej kolejnej przystani w Weronie mieliśmy dotrzeć około osiemnastej. Mieliśmy więc dziewięć godzin na pokonanie odcinka drogi, którego przebycie w najkrótszej opcji zajęłoby nam niespełna dwie i pół godziny. Dlatego mogliśmy się nie przejmować upływem czasu i zboczyć z głównego szlaku czyli SS-12 na wschód ku sercu Dolomitów. Jadąc w górę drogą SS-242 na pierwszy krótki postój zatrzymaliśmy się przy Pian de Gralba, a potem nieco dłużej na przełęczy Sella. Następnie zjechaliśmy ku Canazei i odbiliśmy w SS-641, jeszcze dalej na wschód ku położonej pod wiecznie ośnieżoną Marmoladą (3343 m. n.p.m.) przełęczy Fedaia. Ponieważ nie chciałem mieć czterodniowej przerwy między ostatnim treningiem w Trójmieście, a pierwszą rowerową wspinaczką zaplanowaną w okolicy Varese, na późne popołudnie tego dnia zaplanowałem sobie lekką przejażdżkę wzdłuż jeziora Garda. Niemniej mój osobisty „menadżer” przekonał mnie bym tego rodzaju przetarcie zrobił sobie nie w warunkach nizinnych, lecz na podjeździe czyli w terenie, który miał być moim chlebem powszednim przez dwa następne tygodnie. Oczywiście znane w kolarskim świecie wschodnie zbocze przełęczy Fedaia nie nadawało się na lekki rozruch. Poza tym ową stromą ścianę pokonałem już dwukrotnie w latach 2003-2004, więc nie miałem „ciśnienia” na to by zjeżdżać ku Caprile. Pozostało mi więc udać się z powrotem do Canazei i podjechać na przełęcz od znacznie łatwiejszej zachodniej strony.

Ponieważ na przełęczy zaparkowaliśmy po południowej stronie tamtejszego sztucznego jeziora swój pierwszy górski test musiałem zacząć od kilkusetmetrowego odcinka po brukowanej dróżce prowadzącej wzdłuż tamy. Po zjeździe zatrzymałem się na rondzie przy Via Pareda czyli jakieś 700 metrów od centrum Canazei przy Via Dolomiti. Zachodni czyli trydencki wariant podjazdu pod Fedaię śmiało można podzielić na trzy zasadnicze części tzn. łatwą, umiarkowanie trudną i naprawdę wymagającą, lecz wciąż daleko łatwiejszą niż ostatnie kilometry po przeciwnej, weneckiej stronie. Rozpocząłem wspinaczkę na przełożeniu 39 / 19. Pierwsze trzy kilometry przez Albę do wioski Penia poszły mi jak z płatka czyli ze średnią prędkością 25,1 km/h. Na tym odcinku średnie nachylenie miało wartość ledwie 2,4 %, zaś stromizna ani na moment nie przekroczyła 6 %. Potem było nieco trudniej, więc wrzuciłem tryb 21. Środkowa tercja o długości 3300 metrów miało już średnio 5,2 zaś maksymalnie 8 %. Zwolniłem do poziomu 19,9 km/h, lecz wciąż średnia prędkość była nad wyraz wysoka jak na Dolomity. Dopiero trzecia faza wzniesienia zmusiła mnie do większego wysiłku. Ostatnie 4600 metrów miało średnio 7,2 i max. ponad 11 %. Na mojej drodze pojawiły się numerowane zakręty, kilka galerii i jeden tunel. Nieco ponad dwa kilometry przed finałem przy Rifugio Castiglione zdecydowałem się zredukować przełożenie na miękkie 39 / 24. Cały podjazd o długości 10,88 kilometra i przewyższeniu 614 metrów przejechałem dokładnie w 35 minut czyli z prędkością 18,651 km/h i VAM 1052 m/h.

Po wjechaniu na górę przejechałem 2,5 kilometra po płaskowyżu aby przypomnieć sobie widok na strome serpentyny po przeciwnej stronie przełęczy. Następnie przy pierwszej okazji przejechałem groblą na drugą stronę sztucznego jeziora i jadąc w cieniu Marmolady dotarłem zaskoczywszy Iwonę, która przez ostatnią godzinkę łapała promienie górskiego słońca i sprawdzała możliwości swej lustrzanki marki Canon w pięknych okolicznościach dolomickiej przyrody. Około trzynastej byliśmy gotowi do dalszej drogi. Po zjechaniu do Canazei ruszyliśmy drogą SS-48 w dół Val di Fassa. Zatrzymaliśmy się na kwadrans pod skoczniami w Predazzo, gdzie na jednym z mniejszym obiektów odbywał się właśnie konkurs młodzików. Najzdolniejsi następcy Roberta Cecona szybowali do granicy 30 metrów. Następnie wjechaliśmy do Val di Fiemme, gdzie stanęliśmy na niespełna pół godzinki aby pozwiedzać centrum Cavalese. Dochodziła godzina piętnasta, ale nie śpieszyło nam się ku Dolinie Adygi. Postanowiłem wrócić na krajową 12-stkę dopiero w okolicy Trento, po przebyciu 40-kilometrowego górskiego odcinka na SP-71 czyli przez Val di Cembra. Gdy wróciliśmy na SS-12 czekała nas upał sięgający 35 stopni i prosta droga na południe przez dobrze mi znane Calliano, Rovereto i Alę. W okolicy Peri zrobiliśmy ostatni mini-postój, po czym do Werony wjechaliśmy przez Viale Brennero czyli drogą SP-1A. Zatrzymawszy się nad brzegiem Adygi mieliśmy zagwozdkę jak dotrzeć na via Benedetto Rizzoni. Troszkę kluczyliśmy po przedmieściu szukając położonej na północnym-zachodzie miasta dzielnicy Quinzano. Pomimo tego i tak dobiliśmy do celu zgodnie z harmonogramem. Niemniej okazało się, że nasza punktualność była zbyteczna. Beztroscy gospodarze z „Alba Chiara” byli właśnie na spacerze w mieście.

Po sobocie spędzonej wśród górskich arcydzieł „Matki Natury” wyborczą niedzielę 4 lipca spędziliśmy na podziwianiu wytworów umysłów i rąk mieszkańców Italii. Przede wszystkim chcieliśmy zwiedzić najsłynniejsze w świecie miasto na wodzie. Natomiast w drodze powrotnej obejrzeć starówkę miasta rozsławionego przez dramat Williama Szekspira. Nasz gospodarz poradził nam by pojechać do Wenecji pociągiem. Była to nad wyraz cenna rada. Co prawda 120-kilometrowa podróż samochodem po autostradzie A-4 i drogą SR-11 byłaby nieco szybsza, lecz na miejscu musielibyśmy martwić się o miejsce do parkowania i ponieść jego bardzo wygórowane koszty. Ten sam dystans regionalny pociąg pokonywał w około dwie godziny i to za skromną kwotę 6,15 Euro. Co więcej poprzez niespełna 4-kilometrową most-groblę Ponte della Liberta zawozi on turystów na wenecki dworzec Santa Lucia niemal pod sam Wielki Kanał – Canale Grande. Na miejscu byliśmy około wpół do jedenastej „uzbrojeni” w zakupiony przez Iwonę przewodnik po Wenecji z serii National Geographic. Po wyjściu z dworca nasze pierwsze kroki skierowaliśmy ku kasom biletowym tramwajów wodnych. Bilet za trwający około 45 minut kurs po całym Canale Grande kosztował 6,50 Euro. Zgodnie z przewodnik przez most Ponte degli Scali przeszliśmy na południowy brzeg Kanału i wsiedliśmy do „vaporetto” na przystanku Riva di Biasio.

Tramwaj nieśpiesznie pokonywał dystans 3800 metrów dzielący początek tego rejsu od jego końca przy słynnym Placu św. Marka – Piazza San Marco. Co chwilę zatrzymywał się na to na jednym, to na drugim brzegu Kanału. W przerwach między podziwianiem weneckiej architektury i „strzelaniem fotek” mogliśmy obserwować pracę hamulcowej tzn. kobiety, która zwinnym rzutem lin cumowała tramwaj na kolejnych przystankach, po czym po chwili równie sprawnie i fachowo zwalniała trzymające nasz stateczek więzy. Płynąc po Canale Grande mijaliśmy takie architektoniczne perełki jak: budynek Ca d’Oro, największy z tamtejszych mostów Ponte di Rialto czy Palazzo Grimani. Nasz rejs zakończyliśmy na przystanku San Marco Vallaresso nieopodal Pałacu Dożów – Palazzo Ducale. Ze względu na sporą kolejkę zrezygnowaliśmy z wejścia do środka Pałacu. Poszliśmy na zatłoczony Plac z widokiem na Bazylikę św. Marka i strzelistą Dzwonnicę – Campanile. Tam rozpoczęliśmy poszukiwania godnych naszego portfela maski weneckiej, a także pamiątkowych obrazków i innych dzieł weneckiego rzemiosła. Około południa rozpoczęliśmy nasz odwrót w kierunku dworca. Z góry nastawiliśmy się na spokojny spacer po wąskich uliczkach starego miasta bez kurczowego trzymania się przewodnika. W wąskich przesmykach między budynkami mogliśmy choć odrobinę schować się przed sięgającym niemal 40 stopni upałem. Przeszliśmy przez Campo San Luca, zaś do dzielnicy San Polo przedostaliśmy się nowym mostem przy Santa Toma. Na ścianach trattorii, w której zatrzymaliśmy się na krótki posiłek widzieliśmy zdjęcia tego miejsca z czasów ostatniej wielkiej powodzi na początku lat 90-tych. Nasz spacer zakończyliśmy około czternastej ponownym przejściem przez Ponte degli Scalzi.

Na dworcu można się było w końcu schować przed słońcem. Niestety w pociągu do Werony nie działała klimatyzacja, więc gdy około siedemnastej dotarliśmy do miasta Romea i Julii byliśmy nieźle zmęczeni i spragnieni bardziej wody niż kolejnych wrażeń. Nasza droga do werońskiej starówki wiodła przez długą aleję Corso Porta Nuova. Orzeźwieni kupionymi napojami doszliśmy do Piazza Bra’, na którym główną atrakcją jest ukończona w 30 roku n.e Arena, na której odbywają się wielkie spektakle operowe, zaś w 1984 oraz 2010 roku kończyło się Giro d’Italia. Następnie przez wąską uliczkę via Mazzini udaliśmy się na poszukiwanie słynnego balkonu Julii oraz jej posągu stojącego na podwórzu przed domem rodu Capuletich. Odszukać Casa di Giulietta nie było trudno. Wystarczyło tylko rozglądać się za bramą, gdzie było największe zbiegowisko turystów. Obie ściany przy wejściu na podwórze pokryte były malutkimi karteczkami z miłosnymi życzeniami i deklaracjami zwiedzających. Na miejscu zrezygnowaliśmy z płatnego wejścia na balkon, lecz Iwona stanęła w międzynarodowej kolejce do zdjęcia z bohaterką szekspirowskiego dramatu. Później poszliśmy w kierunku Palazzo Maffei i wieży Torre dei Lamberti tzn. Plac – Piazza delle Erbe, na którym zrobiliśmy sobie zdjęcia pod tamtejszą fontanną i pręgierzem. Na tym skończyliśmy zwiedzanie Werony. Na szczęście autobusy w tym mieście śmiało poruszają się po wąskich uliczkach starówki. Dlatego aby wrócić do Quinzano szybko oraz tanim kosztem wystarczyło nam już tylko znaleźć właściwy przystanek i poczekać kilka minut na przyjazd maszyny, która ulży naszym zbolałym nogom po dniu pełnym kulturalnych wrażeń.