banner daniela marszałka

Archiwum dla lipiec, 2007

Puy de Dome

Autor: admin o 11. lipca 2007

Na Puy de Dome czyli wygasłym wulkanie w rejonie Monts Domes w latach 1952-1988 trzynastokrotnie kończyły się etapy Tour de France, w tym trzy razy czasówki. Cóż za sławy w tym miejscu wygrywały. Jako pierwszy Fausto Coppi, po nim m.in. Federico Bahamontes, Felice Gimondi, Lucien Van Impe, zaś Luis Ocana i Joop Zoetemelk nawet po dwa razy. To na tej górze wspaniały pojedynek bark w bark stoczyli w 1964 roku Jacques Anquetil i Raymond Poulidor, zaś 11 lat później podstępny cios w nerki od kibica-huligana otrzymał niedościgniony Eddy Merckx. Niestety do szczytu wiedzie dość wąska droga, a przede wszystkim na górze jest niezbyt wiele wolnego miejsca przez co współczesny Tour zdaniem wielu obserwatorów rozrośnięty logistycznie do granic możliwości przestał w to miejsce zaglądać. Co więcej sama góra nie jest powszechnie dostępna również dla kolarzy turystów czy amatorów. Na ostatnie, najtrudniejsze 5 kilometrów tego podjazdu wjechać można obecnie tylko w dwa dni tygodnia (środa i sobota) i to w dodatku o poranku do godziny 9:00. Wobec takich ograniczyć chcąc spełnić jedno ze swych marzeń musieliśmy tak rozplanować swą podróż w stronę Pirenejów by pod Clermont-Ferrand pojawić się właśnie w środę. Nie trzeba też chyba wyjaśniać, że tego chcąc nie chcąc należało wstać z łóżek wcześniej niż zwykle by najpóźniej o 7:00 rano wyruszyć z hotelu na drugą stronę miasta. Na szczęście „kompas” w głowie Piotra spisał się bez zarzutu i bez większych problemów przedostaliśmy się zachodnią stronę Clermont-Ferrand.

Ten 13-kilometrowy podjazd zaczyna się już na obrzeżach miasta. Pierwsze 7 kilometrów prowadzi po krajowej drodze E-70 w kierunku na przełęcz Col de Moreno. Droga jest szeroka i niezbyt trudna choć fragmentami dochodząca do nachylenia rzędu 8%. Po kilku kilometrach prawie się wypłaszcza, ale jest to tylko „cisza przed burzą”. Wkrótce trzeba bowiem skręcić w prawo w lokalną drogę D-68 gdzie „zaczynają się schody”. Pierwszy kilometr nie jest jeszcze najgorszy, choć teren jest odsłonięty i zostaliśmy tam powitani przez silny wiatr. Szybko wjechaliśmy w las gdzie szosa c raz odważniej pięła się w górę. Nie ujechaliśmy kilkuset metrów a naszym oczom ukazały się budki strażnicze Parku Narodowego i na szczęście zgodnie z oczekiwaniami podniesione tego dnia szlabany. Tuz obok nich tablica ostrzegająca wszystkich śmiałków przed trudami wspinaczki czyli następne ponad 4 kilometry o regularnym, acz morderczym średnim nachyleniu 12%! Na tego typu górze prawie nie ma koła. Każdy jedzie ile fabryka dała. O dziwo to mi udało się odjechać od Piotra. Było to dla mnie niespodzianką zważywszy tak na fakt, iż Piotr na obu włoskich „maratonach” był ode mnie lepszy o jakieś 40 minut, a poza tym przy jednakowym wzroście jest ode mnie lżejszy o 7 kilogramów co teoretycznie powinno mu sprzyjać na tego rodzaju wzniesieniu dla typowych „kozic”. Oczywiście nie mogło być mowy o swego rodzaju wyścigu między nami. Nie w takim terenie. Nazbyt śmiałe ataki dla amatorów naszej klasy mogłyby mieć raczej przykre konsekwencje. Dość szybko straciliśmy z sobą kontakt wzrokowy. Niemniej nie z uwagi na jakąś zauważalną różnicę prędkości, lecz z uwagi nad wyraz niski pułap chmur, które zeszły na wysokość około 800-900 metrów n.p.m.

Wspinaczka w takich warunkach atmosferycznych miała swój specyficzny urok. Widoczność sięgała może 30 metrów. Może to i lepiej bowiem nie było widać zanadto naprzód owej zatrważającej stromizny wzniesienia. Przyszedł czas na mozolne pokonywanie kolejnych setek metrów w tempie około 11-12 km/h. Wspinając się w owym „mleku” miałem poczucie jakiejś dziwnej izolacji i przebywania sam na sam jedynie z własnymi myślami, wśród których najbardziej natarczywa była ta nakazująca utrzymać równy rytm jazdy i spokojny oddech. Ze spokoju tego wytrącały tylko na chwilę pojawiające się co jakiś czas niczym zza zasłony sylwetki innych śmiałków (na ogół ponad 40- czy 50-letnich Francuzów), którzy podobnie jak my postanowili skorzystać z „wolnej środy”. Dystans do szczytu odmierzały zaś napisy na przydrożnych kamieniach dość oryginalnie oznaczone czyli 2km 807m, 3km 807m i tak dalej aż do samego wierzchołka. Na szczycie czyli na wysokości 1415 metrów n.p.m. silny wiatr, widoczność marna i temperatura ledwie 6 stopni Celsjusza. W tych okolicznościach przyrody nie było okazji podziwiać widoków na okolice. Co ciekawe sam podjazd jak wynika z map na ostatnich 3 kilometrach jakby ślimakiem okrąża wierzchołek góry. Przyznam jednak, że wobec widoczności bliskiej zeru nawet nie miałem poczucia, iż „oglądam” Puy de Dome z każdej strony. Dzięki uprzejmości wspomnianych francuskich cyklistów wśród, których jak się okazało był także syn emigrantów z Górnego Śląska swój wyczyn mogliśmy uwiecznić serią wspólnych zdjęć. Niemniej wobec chłodu nie było sensu przedłużać swego pobytu w tym miejscu.

Zjazd to również ciekawa historia. Stroma i mokra droga, widoczność prawie żadna więc jak tu brać zakręty, a przy tym wszystkim jeszcze świadomość, że z naprzeciwka w każdej chwili może nam się objawić jakiś mocno „zmarnowany” już przez ową górę cykloturysta. Do tego jeszcze momentami bardzo porywisty wiatr. Owe 4 kilometry zjeżdżałem ładnych kilkanaście minut w tempie momentami poniżej 20 km/h. Na granicy strefy zamkniętej musiałem na chwilę stanąć nie tylko po to by strzelić parę dalszych fotek, ale też aby rozgrzać zziębnięte od ciągłego hamowania dłonie. W tym miejscu miałem też okazje zamienić parę słów z naszym rodakiem, który zjechał właśnie z góry z grupką swych kompanów, którzy powiadomili go, że na szczycie rozmawiali z dwoma przybyszami z Polski. Dopiero po wyjeździe na wspomnianą główną drogę zjazd poszedł szybciej, choć i tu stanąłem raz jeszcze by z punktu widokowego ponad miastem zrobić panoramiczne zdjęcie Clermont-Ferrand ze starą katedrą w punkcie centralnym. Przy ponownym przejeździe przez miasto o dziwo nieco bardziej kluczyliśmy. W sumie był to nasz najkrótszy dzień na rowerze podczas tej wyprawy. Niemniej suche dane z licznika czyli 45 kilometrów i 1110 metrów przewyższenia nie oddają całej gamy wrażeń, którą tego ranka zebraliśmy. Po powrocie do hotelu chwila czasu na ciepły prysznic, ponowne pakowanie się najpierw do plecaków i toreb, a potem do samochodu i w końcu około południa wyjazd w dalszą drogę – na podbój Pirenejów.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Puy de Dome została wyłączona

Mont Pilat / Oeillon

Autor: admin o 10. lipca 2007


We wtorek wyruszyliśmy z niej na podbój jednej z najtrudniejszych przełęczy Masywu Centralnego czyli Oeillon (1233 m. n.p.m.) położonej w górach Mont Pilat na drodze z doliny Rodanu ku Saint-Etienne. Aby się tam dostać musieliśmy skierować się do Saint-Julien-en-Molette i dalej zjechać przez Maclas, Lupe ku położonemu w dolinie Saint-Pierre-de-Boeuf. Piotr wykorzystał ten zjazd aby sobie w swoim stylu „pobrykać”. Na krótkim płaskim odcinku do Chavanay gdzie rozpoczyna się 20-kilometrowy podjazd pod Col de l’Oeillon udało mi się odrobić tylko część z około minutowej straty. W związku z tym musiałem się nieźle zagrzać już na początku wzniesienia by szybko dojść swego kolegę i wspólnie z nim ruszyć ku szczytowi. Podjazd ten należy określić jako regularny. Pierwsza połowa wiodąca m.in. przez miejscowość Pelussin jest nieco łatwiejsza ze średnim nachyleniem wahającym się między 4 a 6 %. Druga połówka była trudniejsza z poszczególnymi kilometrami o nachyleniu między 6 a 8 %. Jechaliśmy bardzo sprawnie ze średnim tempem około 19 km/h, ale przyznam że na ostatniej „ćwiartce” podjazdu miałem chwilę zwątpienia w to jak jeszcze zdołam się utrzymać na kole Piotra. Przetrzymałem ów kryzys, zaś szczęśliwie dla mnie ostatni kilometr wzniesienia był prawie płaski.

Na przełęczy po tradycyjnych zdjęciach przy tablicy zdecydowaliśmy się dokręcić jeszcze nieco amplitudy wspinając się na oba położone ponad przełęczą wierzchołki okolicznych gór. Na jednym z nich czyli Cret de Oeillon na wysokości 1361 metrów n.p.m. położona jest wieża radio-telewizyjna. Z obu tych wzniesień roztaczał się imponujący widok na wschód ku dolinie Rodanu i dalej w kierunku wschodnim. Pogoda nadal była daleka od naszych wyobrażeń o francuskim lecie. Dość powiedzieć, że na przełęczy Oeillon było ledwie 8 stopni Celsjusza i to niemal w samo południe. Następnie czekało nas kilkanaście kilometrów w kierunku zachodni góra-dół cały czas po płaskowyżu na wysokości między 1000 a 1200 metrów n.p.m. aż do przełęczy Croix de Chabouret (1201 m. n.p.m.). Zgodnie z naszym planem z tego miejsca mieliśmy następnie zjechać do Saint-Etienne, po czym skręcić na Saint-Chamond i dopiero z tej miejscowości zacząć właściwy 16-kilometrowy podjazd pod Col de la Croix de Chabouret, który gościł na trasie czasówki Tour de France w 1997 roku.

Niestety Piotr na jednym ze zjazdów na wspomnianym płaskowyżu przeciął oponę zaledwie 2 kilometry przed Croix de Chabouret. Nie pozostało nam nic innego ze względów bezpieczeństwa skrócić „trening” o dobre 40 kilometrów i wrócić do naszej bazy możliwie najkrótszą drogą czyli przez Graix, Colombier i Saint-Julien-en-Molette. W czasie gdy Piotr zmieniał dętkę w swym rowerze udało mi się zahaczyć o wierzchołek wspomnianej przełęczy Croix de Chabouret, lecz w zasadzie tak dla czystej formalności i faktu postawienia swych stóp w tym miejscu. Pech sprawił, że nie dane nam było zmierzyć się z tym wzniesieniem od strony godnej naszym sportowym ambicjom. Tym samym tego dnia musieliśmy poprzestać na 72 kilometrach jazdy o łącznym przewyższeniu 1625 metrów.

Po południu czekał nas kolejny transfer samochodowy. Tym razem znacznie krótszy. Jakieś 200 kilometrów na północny-zachód przez Saint-Etienne do Clermont-Ferrand. W Saint-Julien-en-Molette zatrzymaliśmy się na chwilę w lokalnej fabryczce słodyczy. Potem skierowaliśmy się na Bourg-Argental by drogą krajową N-82 zjechać do Saint-Etienne. Po drodze minęliśmy przełęcz Grand Bois znaną lepiej jako Col de la Republique (1161 m. n.p.m.). Jej północna strona to „najstarszy” podjazd w historii Tour de France użyty jak dotąd dwunastokrotnie, lecz po raz pierwszy podczas pierwszych edycji „Wielkiej Pętli” z lat 1903-1904! Po zjeździe zaczęliśmy szukać sklepu ze sprzętem sportowym, w którym Piotr mógłby zakupić nowe opony na dalszą część podróży. Koledze trafiła się ostatecznie parka „Michelinów” w położonym na wyjeździe z miasta markecie „Decathlon”.

Po wyjechaniu z Saint-Etienne trzeba się było cały czas trzymać momentami bardzo górzystej autostrady nr 72, która zmierzała najpierw ku północny, a następnie na zachód szerokim łukiem omijając szereg pasm górskich, w tym sięgające wysokości 1600 metrów n.p.m. wierzchołki w górach Monts du Forez. Kapryśna pogoda nadal dawała o sobie znać i momentami jechaliśmy niczym przy ulewie gwałtownej niczym przy oberwaniu chmury. Gdy aura na to pozwalała można było się za to wsłuchać w relację radiową z najdłuższego (pod każdym względem) etapu tegorocznego Touru. Na etapie tym niemrawy peleton dopiero w samej końcówce złapał kilku uciekinierów, lecz szykujących się do finiszu w Compiegne sprinterów ubiegł atakiem z kilometra lider wyścigu Fabian Cancellara. Najbliższy nocleg mieliśmy zaplanowany na wschodnim przedmieściu Clermont-Ferrand, w hotelu spod szyldu „L’Etape” w dzielnicy Aubiere. Ta lokalizacja dawała nam we wtorek łatwy dojazd do miejsca spoczynku, lecz zarazem w środowy poranek oznaczała zmuszała do przedostania się przez całe miasto, do podnóża góry stanowiącej nasze kolejne wyzwanie.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Mont Pilat / Oeillon została wyłączona

Przejazd do centrum

Autor: admin o 9. lipca 2007

W poniedziałkowe przedpołudnie mieliśmy w planach kolejną przejażdżkę po Wogezach gdzie w ramach około 80-kilometrowej przejażdżki mogliśmy zahaczyć jadąc na południe od naszej bazy bodaj najsłynniejszą przełęcz tego regionu czyli Ballon d’Alsace. Dopiero po powrocie z takiego wypadu miał czekać nas transfer samochodem w góry Masywu Centralnego, a dokładnie w okolice Saint-Etienne. Niemniej francuska pogoda na początku naszej wyprawy wybitnie nam nie dopisywała. Deszcz sprawił, iż zmieniliśmy nasze plany i postanowiliśmy już przed południem wyruszyć w przeszło 450-kilometrową podróż na południe. Zaraz po starcie zatrzymaliśmy się jeszcze we wspomnianym już Cernay aby przejść się po starej części tego miasteczka. Po godzince w roli turystów ruszyliśmy w dalszą drogę.

Początkowo wjechaliśmy na drogę krajową N-83 mijając Belfort i Besancon jadąc cały czas urokliwą doliną rzeki Doubs. Następnie by przyśpieszyć nasz przejazd wskoczyliśmy na autostradę nr 39 w kierunku Bourg-en-Bresse. Miejscowość ta zrobiła na mnie wrażenie miasteczka uniwersyteckiego, całkiem nieźle już przygotowanego do goszczenia finiszu szóstego etapu Tour de France w najbliższy piątek. W okolicach tej miejscowości szlifował się w ostatnich kilkunastu miesiącach talent Piotra Krysmana – aktualnego mistrza Polski ze startu wspólnego w kategorii do lat 23. Za Bourg-en-Bresse wjechaliśmy we francuską „krainę tysiąca jezior” na dalszą część drogi krajowej N-83 przez Villard-les-Dombes w kierunku Lyonu. Z kolei za  Lyonem przez chwilę tylko warto było pojechać autostradą nr 7 by na wysokości Vienne zjechać na „krajówkę” N-86 wiodącą wzdłuż doliny Rodanu. Tą drogą przemknęliśmy dalej przez Condrieu i dotarliśmy do Saint-Pierre-de-Boeuf skąd trzeba już było skręcić w góry by poprzez Maclas i Brossainc dotrzeć do położonej na pograniczu departmanetów Ardeche i Haute-Loire osady Chavanon. Poniedziałek okazał się więc dniem zgoła nie-kolarskim. Nasza baza w Chavanon miała swój niezaprzeczalny klimat jakby żywcem przeniesiony we współczesność z francuskiej wsi połowy XX wieku. Późne popołudnie na głębokiej francuskiej prowincji spędziliśmy na zbiorach malin, porzeczek i czereśni.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Przejazd do centrum została wyłączona

Grand Ballon

Autor: admin o 8. lipca 2007

Między powrotem z Maratona dles Dolomiti a wyjazdem do Francji mieliśmy tylko kilka dni przerwy. Czasu na tyle mało, że zdecydowałem się nie  brać roweru z powrotem do Sopotu , lecz zostawić go pod okiem Piotra w Pruszkowie samemu zadowalając się w środku tygodnia namiastką treningu na rowerze górskim. Rower miałem już wcześniej właściwie przygotowany do obu lipcowych wypraw dzięki pracy Czarka Fabijańskiego z gdyńskiego warsztatu „Fabian-Serwis”. Niemniej pomiędzy obu wycieczkami musiałem jeszcze wymienić w moim Treku 1500 dużą tarczę z 53 zębami. Na szczęście udało mi się  to załatwić na miejscu czyli w podwarszawskim Nadarzynie u zaznajomionego z Piotrem ex-mechanika naszej kadry narodowej Jerzego Brodawki.

Szybko doczekałem się soboty 7 lipca i wczesnym popołudniem szczęśliwie lżejszy o rower zapakowałem się do pociągu Intercity w kierunku naszej stolicy skąd po przesiadce udałem się do Pruszkowa na miejsce naszej zbiórki. Zapakowaliśmy się do samochodu i około 19:00 ruszyliśmy w długą podróż do Francji. Przejechaliśmy Niemcy wszerz od Gorlitz do okolic Strasburga robiąc sobie nad ranem jeden dłuższy, ponad dwugodzinny odpoczynek w trasie. Do Alzacji, która miała stanowić pierwszy etap naszej podróży dotarliśmy w niedzielę wczesnym popołudniem. Nocleg mieliśmy zaplanowany w osadzie Altenbach położonej powyżej miejscowości Goldbach skąd rozpościerał się widok na najwyższą górę całego masywu Wogezów czyli Grand Ballon (1424 m. n.p.m.). Po rozładowaniu się na miejscu przyszła pora na krótki odpoczynek i obejrzenie w telewizji popisu Robbie McEwena na mecie pierwszego etapu Touru w Canterbury.

Do wieczora pozostały jeszcze co najmniej trzy godziny, więc postanowiliśmy nie zmarnować tego czasu i udać się na małą 53-kilometrową rundkę zapoznawczą z Wogezami, której kulminację miał stanowić podjazd pod przełęcz Grand Ballon sięgającą wysokości 1343 metrów n.p.m. Spośród kilku możliwych wersji tego wzniesienia wybraliśmy jedną z trudniejszych i bardziej widowiskowych rozpoczynających się w miejscowości Uffholz na poziomie 300 metrów n.p.m. Aby tam się dostać musieliśmy najpierw zjechać z Altenbach przez Goldbach i Willer-sur-Thur do Bitschwiller-sur-Thur. Następnie należało się skierować ku stanowiącemu przemysłową stolicę tego regionu miasteczku Thann i dalej ku będącego turystyczną perełką tych okolic Cernay. Teoretycznie ów przeszło 21,5-kilometrowy podjazd miał być stosunkowo łatwy czyli o średnim nachyleniu 4,8%. W rzeczywistości jednak w środkowej fazie tego wzniesienia były trzy momenty nawet nie wywłaszczeń, lecz lekkich zjazdów. Dwa pierwsze kilkusetmetrowe, zaś trzeci aż dwukilometrowy kończący się na przełęczy Col Amic (828 m. n.p.m.).

W praktyce trzeba się więc było zmierzyć przede wszystkim z 8-kilometrowym początkiem o nachyleniu blisko 7% oraz 7-kilometrową końcówką o nachyleniu około 7,5 %. Tuż za Col Amic czekała nas niespodzianka czyli dobry kilometr jazda po kostce niczym u nas na przełęczy Walimskiej, którą pamiętam z przejazdu w trakcie Tour de Pologne z roku 2000. Na wysokości 1000 metrów n.p.m. skończył się las i ostatnie 5 kilometrów podjazdu prowadziło już wśród łąk czyli terenie odsłoniętym. Stąd przyszło nam się zmagać z dość silnym wiatrem, dokuczliwym zważywszy na temperaturę oscylującą wokół 10 stopni Celsjusza. Niestety widok na wyglądający niczym kopiec szczyt Grand Ballon tuż po naszym dotarciu na przełęcz zakryła mgła. Uniemożliwiło mi to „strzelenie” jakiejś ładnej fotki samego wierzchołka tej góry. Musieliśmy poprzestać na zrobieniu zdjęć pod wybudowanym na samej przełęczy hotelem Chalet du Grand Ballon, po czym uciekając przez zmrokiem i mżawką zjechać do bazy najkrótszą możliwą drogą. Dlatego docierając do Col Amic wzięliśmy kurs nie na południe czyli ku Uffholz, lecz na zachód tzn. wprost do Goldbach-Altenbach. W sumie licznik pokazał mi dystans 53 kilometrów i łączne przewyższenie rzędu 1215 metrów.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Grand Ballon została wyłączona

GF Maratona dles Dolomiti

Autor: admin o 1. lipca 2007

W niedzielę 1 lipca czekało na nas nie lada wyzwanie. Na starcie Maratony stanęło blisko 9 tysięcy amatorów kolarstwa, acz niektórzy na poziomie quasi-zawodowym. W sumie trzy trasy do wyboru, wszystkie ze startem w La Villa i metą w Corvara alta Badia. Trasa krótka (percorso corto) ma 55 kilometrów i składa się kilkukilometrowego dojazdu do Corvara alta Badia oraz szlaku nazywanego Sella ronda tzn. polegającego na zrobieniu kółeczka wokół masywu Sella przez przełęcze Campolongo (od północy), Pordoi (od wschodu), Sella (od południa) i Gardena (od zachodu). Trasa średnia (percorso medio) miała 106 km i składała się z całej trasy krótkiej wydłużonej o drugą wspinaczkę pod Campolongo oraz podjazd pod przełęcz Falzarego od strony zachodniej. Natomiast trasa długa (percorso lungo) liczyła sobie 138 kilometrów i w dużej części pokrywała się z trasa średnią. Niemniej po drugim wjeździe pod Campolongo i zjazdowym odcinku w dolinie Livinallongo trzeba było zjechać na południe pokonać niewielki podjazd San Luca, potem znany nam już bardzo trudny Giau oraz Falzarego, lecz od wschodu czyli tak samo jak na majowym GF Dolomiti Stars. Trasy średnia i długa łączyły się ze sobą na passo Falzarego skąd trzeba było jeszcze podskoczyć nieco ponad kilometr na passo Valparola, po czym zjechać do La Villa i zafiniszować na wspomnianym już dojeździe do Corvary.

Start oczywiście około 6:30. Przynajmniej o takiej porze wyruszyli szczęśliwcy z niskimi numerami startowymi. My załapaliśmy się w losowaniu na numerki 9631 i 9639, więc na starcie musieliśmy zająć miejsca w ogonie mega-peletonu co wiązało się z ruszeniem na trasę co najmniej kwadrans po liderach. Ja szybko straciłem jeszcze kilkaset lokat po tym jak jeszcze przed Corvarą spadł mi łańcuch i musiałem kilkadziesiąt sekund pogrzebać przy rowerze. Kilka kilometrów dojazdu do pierwszego wzniesienia (passo Campolongo) oczywiście nie było w stanie rozbić tak wielkiej rzeszy cyklistów. Wobec czego na pierwszym podjeździe trzeba było sobie radzić z korkami. Kiedy nadarzała się okazja trzeba było wyprzedzać słabszych konkurentów niczym w regularnym ruchu drogowym czyli od lewej flanki. Niekiedy trzeba było sobie radzić slalomem. Generalnie jednak taka jazda nie była zbyt szybka. W takich warunkach sporo były zmian rytmu co mimo niewielkiej średniej prędkości kosztowało niemało wyścigu. Przypuszczam, że podjechałem ze średnia około 15 km/h podczas gdy oficjalnie zmierzony mi drugi przejazd pod Campolongo zajął mi nieco ponad 21:13 co dawało średnią ponad 18,1 km/h. Niewiele więcej przestrzeni życiowej miałem pod Pordoi, choć z biegiem czasu i dystansu peleton przerzedzał się w związku z czym można było w końcu złapać właściwy sobie rytm jazdy. Niemniej od razu dodam, że to co zyskiwałem na podjazdach w jakimś tam stopniu traciłem na zjazdach nie potrafiąc w tym tłoku podjąć większego ryzyka.

Po przejechaniu Sella ronda zjawiłem się ponownie w Corvarze w czasie 2h 36:40 co dawało mi w tym momencie 1178 miejsce na około 4200 śmiałków, którzy wyruszyli na najdłuższą z tras Maratony. Piotrek pokonał ten odcinek o 12 minut szybciej i zdołał się już wywindować na 515 pozycję. Jak wynika z nadesłanych nam przez organizatorów międzyczasów mniej więcej w tym samym tempie pokonaliśmy Campolongo, zaś na zjeździe na prowadzącym przez Arabbę, Pieve di Livinallongo i Santa Lucia zjazdowym odcinku do Selva di Cadore straciłem do Piotra dalsze trzy minuty. U podnóża najtrudniejszego ze wszystkich podjazdów czyli passo Giau dzielił nas kwadrans. Piotr był 551. z czasem 3h 34:35, zaś ja 1114. z czasem 3h 49:32. Obaj sporo zyskaliśmy na stromej wspinaczce pod Giau. „Pietro” wspiął się na przełęcz w 50:17 i awansował na 405 miejsce, zaś mi ten sam odcinek zajął 56:59 co dało mi awans na 973 lokatę. Zważywszy na bardzo dalekie miejsca startowe taki wynik końcowy byłby dla mnie umiarkowanym sukcesem. Do letniej wyprawy w Dolomity byłem przygotowany już znacznie lepiej niż do wcześniejszej „majówki”. Niestety tym razem przeholowałem z taktyką. Na ostatnim podjeździe okazało się, iż za mało jadłem i piłem bowiem dopadł mnie spory kryzys głodowy. Resztkami sił wjechałem na nieszczególnie trudną przecież passo Falzarego spadając na 1129 pozycję. Piotr jechał dalej mocno, odcinek pomiędzy Giau a Falzarego przejechał o 14 minut szybciej i awansował jeszcze na 390 miejsce.

Ja przed ostatnim krótkim odcinkiem wspinaczki na passo Valparola musiałem sobie zrobić chwilkę przerwy. W tym czasie traciłem kolejne lokaty, ale to już nie miało dla mnie znaczenia. W głowie kołatała myśl, jeszcze tylko ten krótki odcinek w górę i potem jakoś się sturlam. Raz jeszcze zapłaciłem za nadmiar ambicji, lecz tym razem na szczęście nie było mowy o problemach z mięśniami. Ostatecznie na metę dotarłem w czasie 6h 37:37 ze średnią prędkością 20,823 km/h co dało mi 1267 miejsce w gronie 4175 dżentelmenów, którzy pokonali percorso lungo. Piotr pojechał rewelacyjnie. Ukończył wyścig na 395 miejscu w czasie 5h 55:28. Ten sam dystans pokonało też 211 pań, w tym trzy niewiasty przemknęły przez naszą trasę w czasie nieosiągalnym nawet dla mojego mocnego kolegi – zwyciężczyni Barbara Lancioni męczyła się na trasie tylko przez 5h 10:22. Cały wyścig w czasie 4h 32:28 wygrał ex-profi Timothy Jones z reprezentujący … Zimbabwe. Jako drugi linię mety przeciął sławny-niesławny Litwin Raimondas Rumsas, który jednak został zdyskwalifikowany za trzymanie się samochodu na passo Falzarego. Ostatecznie pozostałe miejsca na podium przypadły Białorusinowi Aleksandrowi Pauliakowiczowi oraz włoskiemu mistrzowi sceny Gran Fondo Emanuele Negriniemu.

Ogółem całe zawody ukończyło 8009 osób, bowiem trasę średnią przejechało 2547 panów i 268 pań, zaś trasę krótką 1287 mężczyzn i 279 kobiet. Po wyścigu wpadliśmy na swych rodaków z Wielkopolski panów Boruta. Mogliśmy wymienić się wrażeniami ze startu w Maratonie. Okazało się, że senior rodu pan Bogdan przejechał percorso lungo, zaś jego syn Mateusz zmierzył się z percorso medio. Niemniej jak wynika z lustracji wyników na stronie wyścigu żaden z zawodników z dalekiej Polonii nie mógł się tego dnia równać z Piotrem. W nocy z niedzieli na poniedziałek rozpoczęliśmy odwrót do kraju po to by tylko na kilka dni wrócić od wtorku do swych obowiązków pracowniczych. Na naszym horyzoncie była już bowiem główna atrakcja sezonu 2007 czyli dwutygodniowa wyprawa do Francji na L’Etape du Tour w Pirenejach.

Napisany w 2005-12 Gran Fondo | Możliwość komentowania GF Maratona dles Dolomiti została wyłączona