banner daniela marszałka

Archiwum: 'Bez kategorii' Kategorie

Bielerhohe x 2

Autor: admin o 22. czerwca 2011

Środowy etap miał być lżejszy od dwóch poprzednich, gdyż nie chciałem się przemęczać na dzień przed startem w Kaunertaler Gletscherkaiser. Dlatego na teren naszego kolejnego sprawdzianu wybrałem podjazd pod przełęcz Bielerhohe (2036 m. n.p.m.). Wzniesienie nieznane wielkim wyścigom kolarskim, zapewne poza Osterreich Rundfahrt, lecz będące najtrudniejszym punktem programu na trasie amatorskiego maratonu Arlberg Giro. Zależało mi przede wszystkim na trudniejszej tzn. zachodniej stronie tego podjazdu, lecz ostatecznie zdecydowałem się go obejrzeć z obu stron. Przez przełęcz tą biegnie południowy szlak z Landeck do Bludenz o długości przeszło 91,5 kilometra. Jadąc od wschodu należy pokonać 1242 metry na przestrzeni 48,2 kilometra. Ruszając z zachodu mamy do przebycia 1465 metrów na dystansie 43,4 kilometra. Przełęcz ta łączy tyrolską dolinę Paznaun z położoną na terenie Vorarlbergu doliną Montafon. W tym miejscu przebiega wododział między dorzeczem Renu i Dunaju, a więc Morza Północnego i Morza Czarnego. Ponadto przebiega tu ponoć również granica między zasięgiem występowania dwóch dialektów języka niemieckiego tzn. alemańskim (na zachodzie) i tyrolskim (na wschodzie).

Biegnąca przez tą przełęcz droga to Silvretta-Hochalpenstrasse. Budowę tej drogi ukończono w 1954 roku. Do dziś uchodzi ona za najładniejszą i najciekawszą technicznie (po Grossglocknerze) wysokogórską szosę w Austrii. Wzięła ona swą nazwę od sztucznego jeziora Silvretta Stausee, które powstało rok wcześniej w sąsiedztwie granicznego szczytu  Silvrettahorn (3244 m. n.p.m.) i należy do lokalnego przedsiębiorstwa Voralrberg Illwerke. Na około 20-kilometrowym odcinku między Galtur w Tyrolu a Partenen w Vorarlbergu jest ona płatna i otwarta tylko w okresie od 1 czerwca do 15 listopada. Niemal dokładnie ten kawałek drogi zamierzałem pokonać w obie strony. Aczkolwiek po stronie zachodniej wolałem go przedłużyć o zjazd do Gaschurn, aby przejechawszy stosunkowo łatwy odcinek do Partenen móc dopisać do swej listy górskich skalpów kolejny „tysięcznik”. Podobnie jak w trakcie niedzielnej wyprawy na Arlberg i Flexen rozpoczęliśmy swój samochodowy dojazd na miejsce przeznaczenia od zjazdu do Landeck. Po kilku kilometrach jazdy na zachód trzeba było odbić na południe by po przejechaniu 32 kilometrów dotrzeć do Galtur, gdzie zatrzymaliśmy się przed budynkiem Alpinarium. Budynek ten z zewnątrz jest centralnym elementem zapory przeciwlawinowej, a zarazem kryje w sobie: wystawy informacyjne, ściankę wspinaczkową czy sale konferencyjne.

Na dojeździe do Galtur niebo było tylko lekko zachmurzone, ot kilka białych obłoczków tu i tam. Niestety im dalej brnęliśmy w głąb doliny Paznaun tym bardziej martwił nas widok na horyzoncie. Wystartowaliśmy kilka minut przed dwunastą z poziomu około 1580 metrów n.p.m. Podjazd z razu bardzo delikatny zaczął się po przejechaniu kilkuset metrów. Czekało na nas 9,5 kilometra z pozoru łatwej wspinaczki o średnim nachyleniu 4,6 %. Niedługo później czyli po przebyciu 1,4 kilometra od parkingu wjechałem do Wirl. Tu powitały mnie pierwsze krople deszczu, a po chwili lało już na dobre. Pomimo tego postanowiłem jechać dalej i zobaczyć jak sytuacja się rozwinie. Raz jeszcze sprawdziło się przysłowie, iż do odważnych świat należy. Mój upór został nagrodzony po około dziesięciu minutach, gdy jeszcze przed końcem piątego kilometra przestało padać. W tym czasie zdążyłem minąć najpierw zjazd w prawo ku przełęczy Zeinisjoch i jezioru Kopstausee, zaś kilkaset metrów dalej punkt poboru opłat na wschodnim krańcu płatnego odcinka Silvretta-Hochalpenstrasse stojący dokładnie 1725 metrów n.p.m.. Gdyby nie wspomniany deszcz i przeciwny, zachodni wiatr jazda na tym odcinku byłaby łatwa, szybka i przyjemna. Pierwsze 3700 metrów miało średnie nachylenie tylko 3,4 % i tylko na samym początku czwartego kilometra stromizna dwukrotnie skoczyła do poziomu 10 %.

Po przejechaniu 5,3 kilometra minąłem niewielkie jeziorko Vermuntbach. Droga wiodła w przeważającej części długimi prostymi odcinkami przecinającymi zieloną górską łąkę. W kilku miejscach należało uważać nie tylko na śliską od niedawnego deszczu szosę, lecz przede wszystkim na stada krów beztrosko przechadzających się wzdłuż i w poprzek drogi. Podjazd nadal był nieznaczny. Dość powiedzieć, że na środkowym fragmencie wzniesienia o długości 4700 metrów średnie nachylenie wyniosło ledwie 3,2 %. Tym większym szokiem dla mnie okazały się ostatnie dwa kilometry, a w zasadzie 1800 metrów o średniej 8,9 % gdzie tak mnie przytkało, iż musiałem wrzucić przełożenie 39×28. Życia nie ułatwiły mi nawet serpentyny, które pojawiły się od poziomu 1900 metrów n.p.m. Spoglądając na profil tego podjazdu nie doceniłem jego końcówki. Tymczasem maksymalne nachylenie przekraczało tu nawet 13 %. Zatrzymałem się nieopodal górskiego pensjonatu Piz Buin. Pokonanie tego wzniesienia zajęło mi w sumie 35 minut i 20 sekund przy jeździe z przeciętną prędkością 17,320 km/h. Na 350-metrowym płaskowyżu ciągnącym się wzdłuż Silvretta-Stausee napotkałem wielu turystów. Chwilę po dotarciu na szczyt odebrałem też sms-a od Sylwka Szmyda, który akurat wpadł do Trójmiasta i zapytywał czy jutro tzn. w Boże Ciało wybieram się z kolegami na trening po Kaszubach. Po telefonicznej rozmowie z Darkiem, który podczas deszczu zatrzymał się w Wirl postanowiłem bez czekania na kolegę czym prędzej zjechać do Gaschurn.

Obrazy z zachodniej strony Bielerhohe znałem z pięknych zdjęć zamieszczonych na kartach ksiązki „Alpy – 50 najpiękniejszych tras przez przełęcze” autorstwa Dietera Maiera. Muszę przyznać, że rzeczywistość była równie imponująca. Wijące się niczym długi wąż serpentyny przypominały mi widoki z mitycznej Passo dello Stelvio, aczkolwiek tu szosa przecinała przyjazną człowiekowi zieloną krainę, a nie jak we Włoszech surowy skalny krajobraz, który pokryć się może białym puchem nawet w środku lata. Zatrzymałem się w Gaschurn na małym placu przed stacją kolejki linowej Versettla Bahn tj. na poziomie 960 metrów n.p.m.. Stąd do tablicy po zachodniej stronę przełęczy miałem 18,2 kilometra, przy czym pierwszego kilometra po nawrocie nie nazwałbym jeszcze podjazdem. Cała wspinaczka miała mieć 17,2 kilometra przy średniej 6,1 %. Pierwsze trzy kilometry do Partenen były łatwe bo z mizernym średnim nachyleniem 2,7 %. Na tym odcinku objechałem 500-metrowy tunel jadąc boczną dróżką wzdłuż rzeki. Schody zaczęły się dopiero na długiej prostej kilkaset metrów przed zachodnim punktem poboru opłat, który stoi na wysokości 1151 metrów n.p.m. Po wjechaniu na Silvretta-Hochalpenstrasse czekał mnie teraz kręty i bardzo malowniczy odcinek 7,1 kilometra o średnim nachyleniu blisko 8,5 %. Choć na wykresie z licznika na to nie wygląda najmocniej odczułem pierwsze dwa kilometry za bramką, zapewne z uwagi na zawsze niełatwe przejście z „falsopiano” na typową stromiznę. W teorii najtrudniejszy powinien był się okazać sam początek dwunastego kilometra gdzie stromizna na chwilę sięgnęła 14 %. Wcześniej na tym odcinku wyprzedziłem dwóch innych kolarzy-amatorów oraz spotkałem  zjeżdżającego Darka. Mój wspólnik początkowo nie planował wspinaczki z obu stron Bilerhohe, lecz ostatecznie dał się przekonać do obejrzenia „małego Stelvio” i zjechał aż do bramek przed Partenen.

Tymczasem po przejechaniu 11,3 kilometra droga znacznie złagodniała. W tym momencie dojechałem już bowiem do sztucznego jeziora Vermuntstausee (1753 m. n.p.m.) i jadąc wzdłuż jego wschodniego brzegu przez jakieś 1300 metrów mogłem się cieszyć jazdą po momentami płaskim terenie. Za jeziorem pozostało jeszcze do pokonania 4600 metrów, z czego pierwsze 2600 metrów w dużej mierze po kolejnych serpentynach i przy niebagatelnym średnim nachyleniu 7,7 %. Ostatnie dwa kilometry były już znacznie łatwiejsze tzn. ze średnią 4,5 %, aczkolwiek na kilkaset metrów przed finałem należało się jeszcze raz sprężyć na stromiźnie dochodzącej do 11-12 %. Od tej strony metę podjazdu wyznaczyłem sobie na parkingu, jakieś sto metrów za dużą tablicą z nazwą przełęczy. Z wiadomych względów wkrótce się do niej cofnąłem. Podjazd od tej strony zajął mi w sumie 1 godzinę 10 sekund i 56 sekund (blisko trzy minuty mniej bez pierwszego kilometra) przy średniej prędkości 15,682 km/h. Na górze zrobiłem sobie kilka fotograficznych autoportretów, po czym nie czekając na Darka nieśpiesznie czyli z przystankami zjechałem do samochodu w Galtur. Około wpół do czwartej zakończyłem czwarty etap naszej wyprawy przejechawszy 59 kilometrów o łącznym przewyższeniu 1455 metrów.

Wtedy też zadzwoniłem do mego kompana i uzgodniliśmy, że podjadę kawałek do góry aby zgarnąć Darka do samochodu na parkingu przed wschodnimi bramkami. Bez wielkiego pośpiechu wróciliśmy do naszej bazy, tuż przed Prutz robiąc jeszcze zakupy w znanym nam już z poprzednich dni supermarkecie SPAR. Ten dzień należał do najdłuższych w roku, więc do wieczora było jeszcze daleko. Dlatego podjęliśmy próbę załatwienia formalności przedstartowych związanych z czwartkowym Kaunertaler Gletscherkaiser. W tym celu podjechaliśmy 12 kilometrów w górę doliny do Feichten. Wycieczka ta okazała się nietrafionym pomysłem. W miejscowym biurze turystycznym poinformowano nas, że odbiór numerów startowych przewidziany jest dopiero na dzień zawodów, w godzinach od 10:00 do 13:00. Tym niemniej nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Przynajmniej poznaliśmy miasteczko startowe i przede wszystkim dowiedzieliśmy się, iż w związku z robotami drogowymi, które napotkaliśmy jadąc do Feichten zmianie uległa klasyczna trasa tego wyścigu. Organizatorzy postanowili skrócić wyścig z 51 do 42 km tzn. byli zmuszeni wyrzucić z programu zawodów początkowy odcinek Feichten – Prutz – Feichten, lecz jako częściową rekompensatę dodali 14,5-kilometrową płaską rundę wokół sztucznego jeziora Gepatsch Stausee. Nazajutrz miało się okazać, że i te plany wymagają dalszej korekty.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Bielerhohe x 2 została wyłączona

Rettenbachferner & Hahntennjoch

Autor: admin o 21. czerwca 2011

Wtorek 21 czerwca zaplanowałem jako najtrudniejszy z poza-wyścigowych etapów naszej czerwcowej wyprawy. Tego dnia czekały nas dwa kolejne podjazdy o przewyższeniu ponad 1000 metrów każdy. Na pierwszy rzut pójść miał Rettenbachferner (2795 m. n.p.m.), który w minionej dekadzie zyskał sobie sławę jednego z najtrudniejszych i najwyższych podjazdów w kolarskim światku. Z tym morderczym wzniesieniem dwukrotnie musieli się zmierzyć uczestnicy Deutschland Tour, acz organizatorzy tego wyścigu sytuowali linię mety jego „królewskich odcinków” przy zabudowaniach stacji  narciarskiej stojących na poziomie 2670 metrów n.p.m. Po raz pierwszy wspinano się tu w 2005 roku gdy dwaj kolarze Gerolsteiner „urwali” lidera ekipy T-Mobile. Odcinek ten wygrał Levi Leipheimer wyprzedzając o 15 sekund swego kolegę z drużyny Austriaka Georga Totschniga i o 50 słynnego Niemca Jana Ullricha. Dzięki temu zwycięstwu Amerykanin wyszedł na prowadzenie w wyścigu, które utrzymał do mety w Bonn. Dwa lata później triumfował w tym miejscu David Lopez Garcia, lecz zwycięzcą czuć się mógł również drugi na mecie Niemiec Jens Voigt, który do Hiszpana stracił tylko 12 sekund. W ten sposób umocnił się na pozycji lidera, którą wywalczył dzień wcześniej. Trzeci ze stratą 20 sekund finiszował młodziutki wówczas Holender Robert Gesink. Na dokładkę po Rettenbachferner przygotowałem nam podjazd pod przełęcz Hahntennjoch (1894 m. n.p.m.) od jej trudniejszej czyli wschodniej strony. Również ona znalazła się przed kilku laty na trasie Deutschland Tour, aczkolwiek pokonywano ją wtedy od zachodu. Miało to miejsce w 2006 roku na etapie do Saint Christoph am Arlberg, który padł łupem wspominanego Voigta. Wschodnie oblicze tej przełęczy znane jest za to amatorom kolarstwa z trasy szosowego Rad-Marathon Tannheimer Tal.

Tego dnia opuściliśmy naszą bazę około wpół do jedenastej. Czekał nas stosunkowo długi, bo 72-kilometrowy dojazd do słynnej stacji narciarskiej Solden. Leży ona w górnej części Oetztal tj. doliny do której nieśmiało zajrzeliśmy już w poniedziałek. Ten ośrodek pod koniec sierpnia jest gospodarzem szosowego maratonu Oetztaler Radmarathon. Przede wszystkim jednak miasteczko to co rok pod koniec października gości inauguracyjne zawody Pucharu Świata w narciarstwie alpejskim. Zanim ruszyliśmy do Solden musieliśmy jeszcze rozejrzeć się po Prutz za sklepem elektronicznym, w którym moglibyśmy kupić niezbędne nam baterie do liczników. Ja potrzebowałem 12-voltowy paluszek do nadajnika, który kosztował mnie 3,50 Euro. Rozpoczynając długą drogę dojazdową byliśmy dobrej myśli. Co najważniejsze trafiła nam się w końcu słoneczna pogoda, co było szczególnie ważne w kontekście wysokości bezwzględnej, na którą mieliśmy wjechać pokonując pierwszy z wyżej wymienionych podjazdów. Według danych z „archivio salite” zdobywając Rettenbachferner mieliśmy pobić swe prywatne rekordy w kategorii najwyższych wzniesień. Dla każdego z nas rekordem tego rodzaju był wjazd na Col de la Bonette (2802 m. n.p.m.), którą ja zdobyłem w lipcu 2005 roku, zaś Dario cztery lata później. Niemniej po analizie map ze strony „google” uznałem jednak, że bliższe prawdy podobnie jak w przypadku Kuhtai są informacje ze strony „cyclingcols”, które lokują koniec szosy prowadzącej pod lodowiec Rettenbach na poziomie o siedem metrów niższym od francuskiego wzniesienia.

Po przebraniu się, złożeniu rowerów i kilku minutach poświęconych na przetestowanie mojego licznika ruszyliśmy na podbój budzącego lęk Rettenbachferner dopiero kwadrans przed trzynastą. Czekał nas podjazd o długości 13 km długości przy średnim nachyleniu 10,9 % czyli w teorii trudniejszy niż słynne Mortirolo. Na starcie temperatura w słońcu wynosiła grubo powyżej 30 stopni Celsjusza. Skierowaliśmy się na południe w stronę osady Pitze, przez pierwsze półtora kilometra jadąc po zupełnie płaskim terenie. Ta lekka rozgrzewka skończyła się jednak szybko, bo jeszcze na wiodącej ku przełęczy Timmelsjoch głównej drodze nr 186. Trzeba było z niej zjechać po 550 metrach podjazdu, chwilę po minięciu hotelu Alphofsolden. W tym miejscu należało odbić w prawo obierając kierunek na Hochsolden. Po zakręcie ukazała się moim oczom pierwsza z szeregu bardzo stromych ścianek. Po jej pokonaniu duża zielona tablica stojąca na pierwszym wirażu poinformowała mnie, iż pokonałem dopiero 500 metrów z czekających nas dwunastu morderczych kilometrów. Bardzo szybko zacząłem się męczyć. Ledwie kilometr wytrzymałem na przełożeniu 39 x 28. Przez kolejne pięć kilometrów walczyłem o przetrwanie na najlżejszym z dostępnych mi trybów czyli „32”. Po przejechaniu 2,3 kilometra tj. na trzecim wirażu minąłem na zjazd w kierunku Górnego Solden. Stromizna podjazdu niemal cały czas utrzymywała się na poziomie powyżej 10 %. Sześciokrotnie sięgnęła pułapu co najmniej 15 %, przy maximum aż 17,5 % na samym początku piątego kilometra. Odetchnąć mogłem dopiero po pokonaniu sześciu kilometrów intensywnej wspinaczki na dojeździe do bramek, stojących na wysokości około 2030 metrów n.p.m. W tym miejscu od kierowców samochodów osobowych za wjazd na Oetztaler Gletscherstrasse pobiera się opłatę w wysokości 17 Euro.

To był zresztą jedyny odpust na całym iście piekielnym podjeździe … nomen omen do nieba. Potem jeszcze tylko pierwszy kilometr drugiej części podjazdu mógłbym na tle pozostałych uznać za stosunkowo łatwy pomimo średniej około 8 %. Po pokonaniu „maustelle” przez blisko trzy kilometry trzeba się było wspinać po coraz bardziej stromej prostej mając po prawej ręce zbocze góry. Szybko też stromizna wróciła na właściwy temu wzniesieniu dwucyfrowy poziom z maximum 20 % po pokonaniu 7,7 kilometra i jeszcze trzykrotnym sięgnięciem pułapu 16-17 % na przestrzeni kolejnych ośmiuset metrów. W ciszy walczyłem z własną słabością w obliczu srogiej natury. Tu i ówdzie leżakowały przy drodze górskie zwierzęta: krowy, owce i nie zważające na nic kozy, które gromadnie „opalały się” na rozgrzanej szosie. Również w górnej części wzniesienia każdy z wiraży był opatrzony stosowną tablicą z własnym numerem, liczbą przejechanych kilometrów oraz osiągnięta już wysokością bezwzględną. Jechałem niemal cały czas na przełożeniu 39 x 28 i jedynie na stromym odcinku tuż za stacją Rettenbachferner na moment wróciłem do trybu „32”. Nieco niżej tj. na wysokości 2635 metrów odchodził w lewo szlak na Tiefenbachferner (2830 m. n.p.m.), której finał jest drugą najwyżej położoną szosą na Starym Kontynencie, po hiszpańskiej drodze na Pico Veleta. Pomimo wyższego pułapu jest ona jednak łatwiejsza od finału pod Rettenbach, a poza tym w dużej mierze wiedzie przez tunel o długości 1700 metrów. Dlatego pomimo kuszącej perspektywy pobicia swej wysokogórskiej „życiówki” pojechałem dalej prosto. Po minięciu głośnej grupki „złotej rosyjskiej młodzieży” i pokonaniu ostatnich trzech wiraży zakończyłem wspinaczkę na dużym i niemal pustym placu parkingowym zbudowanym pod zboczem wiecznie białej góry Karleskogel.

Pokonanie tego niewątpliwie jednego z najtrudniejszych w mym życiu podjazdów zajęło mi 1 godzinę 22 minuty i 39 sekund przy skromnej przeciętnej prędkości 9,807 km/h. Mniejsza o czas i prędkość sukcesem dla mnie było zdobycie takiej góry za jednym zamachem tzn. bez większego kryzysu i przymusowego przystanku na złapanie głębszego oddechu. Darek pojawił się na górze po około 22 minutach zaciekle goniąc cykloturystę w pomarańczowej koszulce, z którym złapał kontakt w drugiej części podjazdu. Na „rywala” mojego kolegi czekał już na górze osobisty kierowca płci żeńskiej. Szczęśliwiec ten mógł więc wspinać się ubrany na krótko i na górze pobrać rzeczy do przebrania się na zjazd. My oczywiście ważkie dla swego zdrowia i komfortu jazdy decyzje w sprawie stroju musieliśmy podjąć już na dole. Tradycyjnie zważyć wszystkie „za” i „przeciw” targaniu ze sobą na górę większej ilości ciuchów. Na stromym zjeździe bardzo szybko osiągało się prędkości 65 km/h, lecz bardziej niż na biciu rekordów prędkości skupialiśmy się na dokumentowaniu swego pobytu. Przy słonecznej pogodzie i przejrzystym powietrzu, w górnych partiach wzniesienia roztaczały się przed nami piękne widoki na odległość wielu kilometrów. Zatrzymywaliśmy się niemal na każdym wirażu celem uwiecznienia tych pejzaży, strzelenia fotek czworonożnym przedstawicielom alpejskiej fauny czy śladom ludzkiej cywilizacji takim jak: stacja narciarska, kościółek, zbiornik na wodę, wspomniany punkt poboru opłat czy wagoniki górskiej kolejki linowej najwyraźniej rosyjskiej produkcji. Niespodziewanie dla mnie jako pierwszy dojechałem do samochodu, gdyż Darek zapodział się gdzieś po drodze. Jak się wkrótce okazało wpadł on zakupy w miejscowym sklepie sportowym. Ostatecznie w drogę do Imst, gdzie mieliśmy zacząć podjazd pod Hahtennjoch ruszyliśmy dopiero kilka minut przed godziną szesnastą.

Po niespełna godzinie jazdy i przejechaniu blisko 50 kilometrów byliśmy już na miejscu. Dla mnie był to wypad natury sentymentalnej. To w tym powiatowym miasteczku zaczęła się przed blisko ośmiu laty moja znajomość z Alpami. Wtedy jednak Krzysiek Żmijewski nakreślił sobie, mi oraz Wojtkowi Nadolskiemu program wielce ambitny i rzekłbym dalekosiężny. Zrobiliśmy dystans około 140 kilometrów z podjazdami pod przełęcz Pillerhohe i do końca doliny Kaunertal. Pominęliśmy jednak wychodzący z Imst, lecz w przeciwnym kierunku podjazd pod Hahntennjoch. Po roku 2003 w Austrii bywałem już prawie zawsze tylko przejazdem. Jak choćby w sierpniu 2008 roku gdy wracając wraz z Łukaszem Talagą z naszej szwajcarskiej wyprawy na szlaku Zernez do Trójmiasta przemknąłem obok Imst w drodze Niemiec przez przełęcz Fernpass. Teraz dałem sobie w końcu okazję do przelotnego poznania tej miejscowości. Udało nam się znaleźć dogodne miejsce do zaparkowania. Blisko centrum miasta, na ulicy Beinlandweg w bezpośrednim sąsiedztwie budynku tutejszej Rady Miejskiej. Pogoda nadal dopisywała. Gdy ruszaliśmy w trasę około 17:10 na liczniku nieco rozgrzanym przez słońce miałem 32 stopnie. Po dwustu metrach zjazdu wjechaliśmy na główną ulicę miasta Kramnergasse. Na niej to zrazu spokojnie miała się zacząć wspinaczka o długości 14,5 kilometra przy średnim nachyleniu 7,5 %. Skręciliśmy w lewo czyli w kierunku północnym i po chwili nasza droga zmieniła nazwę na Pffargasse. Po 800 metrach podjazdu na wysokości niebieskiego domu należało skręcić w lewo Lehngasse.

Jazda na wprost oznaczałaby rychły wjazd na prowadzącą ku Fernpass drogę krajową nr 189, gdzie nie mieliśmy czego szukać. Znacznie więcej atrakcji czekało nas na lokalnej drodze nr 246. Już na wyjeździe z miasta trzeba się było zmierzyć z pierwszym poważnym wzywaniem. W połowie drugiego kilometra podjazdu nachylenie sięgnęło nawet 16 %. Przed ponad dwa i pół kilometra zakrętu (między km 0,8 a 3,4) stromizna trzymała na średnim poziomie 7,6 %. Następnie można było sobie odsapnąć na łatwiejszym półtorakilometrowym odcinku prowadzącym wśród łąk na wysokości wioski Teilwiesen. W tym miejscu minąłem kapliczkę poświęconą św. Katarzynie. Po wjeździe do lasu Kalfesinerwald i delikatnym skręcie w lewo znów trzeba było się sprężyć. Cały szósty i pierwsza połowa siódmego kilometra (od km 4,9 do 6,5) trzymały na poziomie 8,7 %, zaś dalej po trzystu metrach spokoju było jeszcze trudniej. Dotarłem do przemianowanego na L-266 odcinek drogi o nazwie Bschlaber Landesstrasse. Na odcinku 2700 metrów (między km 6,8 a 9,5) trzeba się było zmagać ze średnim nachyleniem 9,8 %. Profil podjazdu zaczerpnięty ze strony „archivio salite” nie przygotował mnie na to. Stromizna jedenastokrotnie skakała tu powyżej 10 %, by pod koniec tego fragmentu trasy czyli już na początku dziesiątego kilometra wspinaczki ponownie sięgnąć 16 %.

Mając w nogach Rettenbachferner nie byłem w stanie już dłużej korzystać z przełożenia 39×24, musiałem zluzować i wrzucić tryb „28”. Trudy wspinaczki w tym terenie z nawiązką rekompensowały prześliczne widoki. Wąska na tym odcinku droga poprowadzona była jakby po półce skalnej z górskim masywem po mojej lewej ręce i przepaścią po prawej stronie, od której oddzielała mnie tylko drewniana barierka. Po tym co ujrzałem nie dziwi mnie to, iż drogę tą zwykło się zamykać na śnieżne zimowe miesiące. Pokonawszy najtrudniejszą część podjazdu „zasłużyłem sobie” na 1800 metrów wytchnienia z jednym trudniejszym fragmentem, ale też lekkim zjazdem na odcinku około 400 metrów. Na koniec czekała mnie jeszcze trzecia ciężka próba czyli 2700 metrów przy średniej 9,6 % i maximum 14 %. Wszystko to zaś w odsłoniętym terenie, jak na złość jadąc pod silny zachodni wiatr. W wieczornym słońcu okoliczne góry tj. tak kamieniste żleby jak i porośnięte kosodrzewiną zbocza okazały się później bardzo fotogeniczne. Dopiero na ostatnich kilkuset metrach zrobiło się lżej tzn. na poziomie niespełna 5 %. Na przełęcz wjechałem w czasie 1 godziny 6 minut i 30 sekund ze średnią prędkością 13,1 km/h. O kilka minut wolniej niż mogłem się spodziewać, ale widać nie byłem jeszcze w swej optymalnej formie. Co ciekawe na samej przełęczy stoi bramka, z obrotową furtka dla pieszych niczym przy wejściu na stadion piłkarski.

Na ostatnich kilometrach podjazdu wyprzedziłem dwóch dzielnych turystów z sakwami, najpierw starszego, nieco później młodszego. Jak się później okazało byli nimi Niemcy, ojciec i syn pochodzący z Ulm w Bawarii, którzy podobnie jak my od paru dni podróżowali po austriackich Alpach. Niemniej w odróżnieniu od nas nie polowali na poszczególne podjazdy, lecz niemal całe dni spędzali w drodze z całym swym dobytkiem jadąc od punktu A do B i następnego dnia od punktu B do C itd. Teraz byli już w drodze powrotnej do Niemiec, mając w swych nogach przełęcze: Flexen, Arlberg, Brenner, Monte Giovo czy też Rombo. Na Darka, który na drugim kilometrze podjazdu miał drobne problemy ze sprzętem czekałem cierpliwie blisko pół godziny, lecz korzystając z okazji o wykonanie foto-portretu poprosiłem jednego z przybyłych na przełęcz motocyklistów. W drodze powrotnej wierni „świeckiej tradycji” stawaliśmy w niemal każdym piękniejszym miejscu. Również i na tym zjeździe można było się łatwo rozpędzić do bezpiecznych 65 km/h. Do samochodu zjechaliśmy już po wpół do ósmej, lecz wciąż było ciepło – 22 stopnie! Do naszej spokojnej „przystani” w Prutz dobiliśmy dopiero około godziny 20:20. Zmęczeni i głodni, ale zadowoleni bo sportowo spełnieni. Przejechaliśmy w tym dniu 59,5 kilometra, z czego 30 km wokół Soldem oraz 29,5 km wokół Imst. Według danych z mojego licznika łączne przewyższenie dla obu tych tras wyniosło 2428 metrów. W perspektywie czwartkowego wyścigu nasz etap środowy musiał być znacznie łatwiejszy.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Rettenbachferner & Hahntennjoch została wyłączona

Kuhtai & Silzer

Autor: admin o 20. czerwca 2011

Poniedziałkowy etap miał być trudniejszy niż niedziela przeznaczona na zaznajomienie naszych nóg i płuc z trudami długich wspinaczek. Dlatego do programu drugiego etapu wybrałem dwa podjazdy o najwyższej skali trudności. Wzniesienia które przeniesione na trasę „Wielkiej Pętli” z pewnością uzyskałyby status premii HC. Pierwszym z nich miał być wjazd pod przełęcz Kuhtai Sattel (2017 m. n.p.m.) od strony zachodniej tzn. 17,7 km wspinaczki o średnim nachyleniu 7 %. Natomiast drugim Silzer Sattel (1685 m. n.p.m.) od strony północnej tzn. 9,6 km przy średniej aż 10,5 %. Pierwsze z tych wzniesień znajduje się na trasie Oetztaler Radmarathon, najtrudniejszego z austriackich maratonów szosowych. Wyścig ten zaczyna się i kończy w Solden, zaś na 238-kilometrowej trasie przejechawszy Kuhtai trzeba jeszcze pokonać podjazdy pod przełęcz Brenner, zaś po włoskiej stronie granicy znane mi z 2006 roku wzniesienia Monte Giovo i Rombo. Z kolei po wschodniej stronie tej przełęczy organizowany jest w połowie sierpnia krótki wyścig górski z gatunku „hill climb” pod nazwą Intersport Eybl Bergkaiser. To impreza tego samego typu co Kaunertaler Gletscherkaiser, w którym mieliśmy wystartować już w najbliższy czwartek. Rozgrywana na trasie 35 kilometrów ze startem w Innsbrucku i początkiem 24-kilometrowego podjazdu w Kernaten. Wschodnia strona Kuhtai została jednak przede wszystkim dwukrotnie przetestowana przez uczestników Deutschland Tour. Miało to miejsce w latach 2005 i 2006 na etapach do Rettenbachferner i Seefeld. Co ciekawe oba te odcinki wygrał ten sam kolarz czyli Amerykanin Levi Lepiheimer.

Drugi z wybranych podjazdów czyli Silzer nie kojarzył mi się z niczym. Niemniej jego profil bardzo przypadł mi do gustu. Miał dwie niezaprzeczalne zalety. Po pierwsze znajdował się w bezpośrednim sąsiedztwie doliny Oetz, dzięki czemu mógł być sprawnie połączony z wypadem na Kuhtai. Po drugie miał ponad 1000 metrów przewyższenia, a na podjazdy o takich walorach technicznych zwykłem najchętniej „polować”. Z wyjazdem w teren nie śpieszyliśmy się zbytnio. Do przejechania mieliśmy około 40 kilometrów, najpierw drogą nr 180, następnie przez 7-kilometrowy tunel łączący ją z autostradą A-12 oraz na sam koniec parę kilometrów głąb Oetztal po drodze nr 186. Po około 50 minutach jazdy udało nam się zaparkować w Oetz przed marketem Impreis. Niebo nad doliną wyglądało dość niepewnie, lecz temperaturę mieliśmy przyjemną tzn. 21 stopni. Na samym początku mieliśmy do przejechania 600 metrów płaskiego terenu w kierunku południowym, po czym na dużym rondzie musieliśmy skręcić w lewo, na wschód ku Oschengarten i samej przełęczy Kuhtai. Zgodnie ze znanym nam profilem tego podjazdu już pierwszy kilometr okazał się bardzo trudny. Na pierwszych 1100 metrach licznik pokazał mi średnie nachylenie 8,8 % przy maximum niemal 13 %. Za wyjątkiem znacznie łatwiejszego drugiego kilometra tego typu stromizna utrzymywała się na całej dolnej połówce tego podjazdu czyli aż po Oschengarten. Na tym odcinku minąłem kilka uroczych wiosek, najpierw Oetzerau, potem Taxegg i w końcu Muhlau. Za mostkiem na wyjeździe z Muhlau trzeba było pokonać ściankę, na której stromizna dochodziła aż do 17 %.

Dojechawszy do Oschengarten mogłem sobie pozwolić na kilka minut względnego odpoczynku. Niestety po około 40 minutach jazdy licznik zaczął mi szwankować. Co prawda odbiornik nadal działał bez zarzutu, ale skończył się żywot baterii w nadajniku montowanym na widelcu co pozbawiło mnie dynamicznych danych takich jak odczyt dystansu, nachylenia czy prędkości. Na podstawie zapisu z pierwszej części podjazdu ustaliłem, że odcinek 8,9 kilometra pomiędzy Oetz a Oschengarten pokonałem w 37 minut i 40 sekund ze średnią prędkością 14,161 km/h – jak na mnie bardzo dobrą biorąc pod uwagę średnie nachylenie na poziomie 8,4 %. Na blisko trzykilometrowym łatwym fragmencie podjazdu trwały właśnie roboty drogowe, które zlecono znanej także z polskich dróg firmie Strabag. Wyjeżdżając z Oschengarten minąłem wiodącą na północ boczną drogę ku Haiming. Tędy również moglibyśmy dojechać na Silzer Sattel. Przejechawszy remontowane „falsopiano” od razu trzeba było się zmierzyć ze stromą ścianą o długości 800 metrów i średnim nachyleniu 14,5 %. Za nią czekał nas tunel i kolejna stromizna około piętnastego kilometra, z zakrętami w skalnym tunelu. Końcówka miała urozmaicone nachylenie. Po minięciu sztucznego jeziora Speicher Langental pozostało jeszcze do pokonania sto metrów przewyższenia na dystansie 1,4 kilometra, w tym bardzo stroma finałowa prosta.

Cała wspinaczka zajęła mi niemal 71 minut, a dokładnie 1h 10 minut i 59 sekund przy średniej prędkości 14,792 km/h. Co ciekawe licznik, który zwykł zaniżać znane mi z oficjalnych źródeł wysokości bezwzględne poszczególnych podjazdów pokazał mi na przełęczy wysokość około 2040 metrów n.p.m. Z tego wniosek że bliższy prawdy co do poziomu startu w Oetz był profil ze strony „cyclingcols”, a nie ten zawyżony z archivio salite na „zanibike”. Na górze wiało i było tylko 13 stopni, stąd czekając na przyjazd Darka schowałem się w przydrożnej restauracji. Tam w pokojowej temperaturze przy gorącym cappuccino mogłem się rozgrzać. Mój kompan nadjechał po około 20 minutach. Posiedzieliśmy dłuższy czas w ciepełku, zaś przed przystąpieniem do zjazdu przejechaliśmy się głównej ulicy tego ośrodka narciarskiego, który wyrósł wokół dawnego pałacu myśliwskiego cesarza Maksymiliana I Habsburga. Pojechaliśmy po płaskowyżu kilkaset metrów na wschód ku tablicy z nazwą i wysokością bezwzględną tego miejsca. Na zjeździe jak zwykle zrobiliśmy kilka foto-przystanków. Licznik nadal działał w ograniczonym zakresie, więc porzuciłem nadzieję na uzyskanie pełnych danych z tego etapu. W trakcie zjazdu temperatura wzrosła (przez moment nawet do 27 stopni), lecz jednocześnie chmury groźnie poszarzały. Zbierało się na deszcz, więc zastanawialiśmy się na ile utrudni on nam kolejne zadanie.

Druga zagadka dotyczyła mojej Kia Cee’d. Porzuciliśmy samochód na sklepowym parkingu pod wezwaniem „Nur fur kunde” czyli „Tylko dla klientów” i nie mieliśmy pewności czy nie zostanie on przypadkiem odholowany. Szczęśliwie obyło się bez tego rodzaju przykrej niespodzianki, dzięki czemu kwadrans po trzeciej byliśmy już spakowani i gotowi do drogi na spotkanie z Silzer Sattel. Teraz musieliśmy przejechać tylko osiem kilometrów w kierunku północno-wschodnim. Najpierw w dół Oetztal, a następnie drogą nr 171 po tzw. Tiroler Strasse. W zasadzie można by ten odcinek pokonać rowerem, ale z uwagi na niepewną aurę woleliśmy zaoszczędzić nieco czasu. Z tych samych względów zdecydowaliśmy się nie wjeżdżać do samego Haiming i gdy tylko naszym oczom ukazała się po lewej stronie boczna droga L-309 postanowiliśmy się zatrzymać na jej pierwszym zakręcie tuż pod lasem. Wiedziałem, że Silzer Sattel jest górą dla prawdziwych kozic. Średnia powyżej 10 %, w tym pierwsze siedem kilometrów non-stop na dwucyfrowym poziomie. Dla kogoś kto tak jak ja waży latem minimum 73 kilogramy to nie jest idealny teren do kolarskiej wspinaczki. Ważący około 60 kg Darek teoretycznie mógłby się na tej ścianie pięknie wykazać, ale niestety tej wiosny nie mógł sobie pozwolić na treningi jakie jeszcze przed paroma laty był w stanie sobie aplikować. Z tych przyczyn każdego z nas czekało teraz nie lada wyzwanie. Mnie walka z nieprzyjazną stromizną, zaś mojego wspólnika zmagania z niedostatkiem mocy i kondycji.

Mimo zachmurzonego nieba na razie jeszcze nie padało. Darek ruszył jakąś minutkę przede mną. Droga już po kilkuset metrach droga schowała się w lesie. Po pokonaniu 110 metrów przewyższenia czyli zapewne około kilometra podjazdu dogoniłem kolegę. Ja miałem do dyspozycji standardowe tarcze czyli jako mniejszą 39-tkę, zaś z tyłu wypróbowaną już w 2008 roku kasetę Shimano XT z trybami 28 i 32. Dario w ostateczności mógł się poratować przełożeniem 39 x 29. Pod koniec trzeciego kilometra przejechałem przez wioskę Hopperg z okazałym hotelem oraz kościołem po przeciwnych stronach szosy. W połowie czwartego kilometra minąłem zjazd ku osadzie Enterberg skręciwszy w prawu ku Hausegg. Po przejechaniu pięciu kilometrów dotarłem i do tej wioski, która z kilkoma domami i kapliczką okazała się być ostatnią osadą na drodze do przełęczy. Dalej czekała mnie już tylko spokojna droga, zagubiona w iglastym lesie. Do poziomu 1515 metrów n.p.m. jechałem na przełożeniu 39 x 28, wyżej tzn. gdy stromizna nieco zelżała wróciłem do trybu 24, na którym wcześniej wytrzymałem tylko przez pierwszych kilkaset metrów. Co prawda ostatnie trzy kilometry były już nieco łatwiejsze, lecz powyżej 1400 m. n.p.m. zaczęło mżyć, zaś w górnej części wzniesienia wspinaczkę utrudniała nam zniszczona nawierzchnia drogi. Podjazd zakończyłem na zakręcie przy małym leśnym parkingu.

Na lewo od tego miejsca odchodziła szutrowa ścieżka turystyczna dla pieszych, z której skorzystać mogliby też kolarze górscy. O wszelakich walorach turystycznych tego rejonu informowała przyjezdnych sporych rozmiarów tablica. Mogliśmy sobie na niej obejrzeć zawiłe szlaki, które zawiodły nas na szczyt obu poniedziałkowych przełęczy. Po prawej stronie drogi stała ławeczka, o którą oparłem rower i słup z małą tabliczką „Sattelle 1690”. Na pokonanie tego stromego wzniesienia potrzebowałem dokładnie 54 minuty i 5 sekund co oznacza, że jechałem ze średnią prędkością 10,983 km/h przy VAM około 1120 m/h. Zważywszy na fakt, iż miałem już w nogach Kuhtai taki wynik nastrajał mnie optymistycznie przed kolejnymi podjazdami na szosach Tyrolu. Na górze było raczej chłodnawo tzn. 12 stopni przy stale siąpiącym deszczyku, więc po zrobieniu zdjęć i przebraniu się bez zbędnej zwłoki zabraliśmy się do drogi powrotnej. Darek korzystając z kamery w swoim telefonie komórkowym postanowił nagrać swój zjazd. Powstał z tego nagrania całkiem ciekawy filmik z mrożącymi krew w żyłach scenami. Na zjeździe trzeba było jechać ostrożnie, gdyż szosa była mokra i wąska, zaś po drodze można się było natknąć na oddział motocyklistów czy stado owieczek przeprowadzanych przez lokalnego pasterza. Do samochodu dotarliśmy około 17:50. W sumie przejechaliśmy tylko 56 kilometrów, lecz ten niewielki dystans był bardzo treściwy, gdyż obejmował aż 2220 metrów przewyższenia. Tymczasem wtorek zapowiadał się jeszcze ciekawiej.

 

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Kuhtai & Silzer została wyłączona

Arlberg & Flexen

Autor: admin o 19. czerwca 2011

Planując czerwcową wyprawę uznałem, że z uwagi na stosunkowo niewielkie odległości pomiędzy poszczególnymi górami podobnie jak przed rokiem w Trentino będziemy sobie mogli pozwolić na luksus posiadania tylko jednej bazy wypadowej. Udało mi się znaleźć w sieci tj. poprzez stronę „tiscover” miejsce, które miało trzy niezaprzeczalne zalety. Lokalizację w centrum naszego „obszaru łowieckiego” tzn. w Prutz, niewielkim miasteczku u wjazdu do doliny Kaunertal. Sporą powierzchnię w postaci przeszło 56-metrowego apartamentu z salonem, dwoma sypialniami, kącikiem kuchennym, łazienką i WC na drugim piętrze dużego domu jednorodzinnego należącego do rodziny o słynnym w tym kraju nazwisku Sailer. To wszystko za bardzo umiarkowaną cenę czyli 341 Euro za 9 noclegów dla dwóch osób (wliczając lokalny podatek i koszt końcowego sprzątania) – jednym słowem za mniej niż 20 Euro za dobę od łebka.

Na sobotnie popołudnie po kilkunastogodzinnej podróży zaplanowałem wypad na najbliższe tej bazy wzniesienia czyli Pillerhohe (1559 m. n.p.m.) oraz znane choćby z tegorocznej edycji Tour de Suisse Serfaus via Ladis i Fisser Hofe (1438 m. n.p.m.). Ta pierwsza góra przed ośmiu laty była moim dziewiczym podjazdem w Alpach. Wówczas pokonałem ją od wschodu ze startem w Imst oraz właściwym początkiem w Wenns. Tym razem miałem zamiar zdobyć ją od najtrudniejszej, zachodniej strony z początkiem podjazdu prowadzącym przez wioskę Fliess. Niestety plany te pokrzyżowała iście jesienna pogoda. Już na dojeździe do Prutz straszył nas przelotny deszcz, lecz po dotarciu na miejsce warunki pogodowe znacznie się pogorszyły. Ledwie 13 stopni Celsjusza na poziomie niespełna 900 metrów n.p.m. i przede wszystkim regularna ulewa wybiły nam z głowy pomysł na pierwszą przejażdżkę już w sobotę 18 czerwca. Szybko pogodziłem się z faktem, iż nie dane mi będzie ponownie stanąć na przełęczy Piller. Niemniej z wizyty na nieznanym mi dotąd podjeździe do Serfaus nie miałem zamiaru rezygnować. Uznałem, że przełożę tą wspinaczkę o kilka dni i w najbliższy piątek zrobię ją w pakiecie z wycieczką do szwajcarskiego Samnaun.

Niedzielny poranek nie powitał nas słońcem, acz dawał nadzieję na jazdę w przyzwoitych warunkach pogodowych. Zresztą co było robić? Przyjechaliśmy do Tyrolu tylko na 9 dni i drugi „walkower” z naszej strony po prostu nie wchodził w rachubę. Dokonałem pewnych roszad w naszym programie i na pierwszy etap tej tyrolskiej przygody wybrałem podjazdy pod Arlbergpass (1795 m. n.p.m. tzn. 6,6 km o średnim nachyleniu 7,6 %) oraz Flexenpass (1774 m. n.p.m. tzn. 18,3 km o średniej 5,1 %). Wyglądały one na najłatwiejsze z całej listy, zaś przed poważniejszymi wyzwaniami warto było „przetrzeć nogę” na wzniesieniach o średniej skali trudności. Na miejsce postoju wybrałem wioskę Pettneu kilka kilometrów przed Sankt Anton am Arlberg, gdzie miała się zacząć nasza wspinaczka pod wschodnią ścianę Arlbergu. Gdy około południa gotowaliśmy się do jazdy stojąc przed sklepem sportowym Mario Matta, w pobliżu białego kościoła z typową dla Tyrolu strzelistą wieżą termometr pokazywał tylko 15 stopni, zaś niebo prezentowało pełną gamę możliwych barw od radosnego błękitu po zwiastujący kłopoty kolor ciemnoszary.

Nie wiem ile razy Arlberg znalazł się na trasie Osterreich Rundfahrt. Wiem jednak, że w ostatniej dekadzie trzykrotnie pojawił się na szlaku prestiżowego Tour de Suisse. W latach 2005 i 2009 przełęcz tą pokonano od zachodniej strony na etapach do Sankt Anton oraz Serfaus wygranych przez Australijczyka Bradleya McGee i Szwajcara Michaela Albasiniego. Natomiast w 2007 roku zdobyto ją od „naszej” wschodniej strony na etapie do Malbun. Premię górską wygrał wówczas Bask Arkaitz Duran, zaś sam etap z metą w Liechtensteinie Frank Schleck. Ponadto w latach 2004-2006 Arlberg również trzykrotnie znalazł się na trasie zapomnianego już nieco Deutschland Tour. Za pierwszym razem wspinano się od zachodu w końcówce etapu do Sankt Anton. Ten odcinek wygrał „niesławny” Patrik Sinkewitz, który na finiszu pokonał Hiszpana Francisco Mancebo. W ten sposób Niemiec objął prowadzenie w wyścigu, którego nie oddał do końca imprezy. Rok później przejechano ją od wschodniej strony w połowie etapu do niemieckiego Friedrichshafen. Natomiast w 2006 roku kolarze ponownie musieli się wspinać pod Arlberg od wschodu, lecz tym razem na metę, którą wyznaczono w Saint Christoph am Arlberg, ośrodku położonym na wysokości 1762 metrów n.p.m. czyli tuż poniżej owej przełęczy. Etap ten wygrał Jens Voigt, który o dwie sekundy wyprzedził Amerykanina Levi Leipheimera oraz o osiem i dziesięć sekund dwóch kolarzy ze wschodu Andrieja Kaszeczkina i Jewgienija Pietrowa. Dzięki temu sukcesowi oraz rewelacyjnej jeździe na czas w dniu następnym doświadczony Niemiec wygrał wówczas po raz pierwszy swój narodowy tour.

Ruszyliśmy w górę doliny Stans (Stanzertal) z początku po niemal płaskim terenie. Lekko jednak nie było. Powitał nas bowiem mocny, przeciwny wiatr. Szczególnie dla słabo przygotowanego do tej wyprawy Darka było to jak zderzenie się ze ścianą. Po niespełna dwóch kilometrach jadąc cały czas na zachód znaleźliśmy na drodze krajowej nr 197. Na idącej równolegle do naszego szlaku autostradzie A-12 w tych okolicach wyznaczono ostatni zjazd przed blisko 14-kilometrowym (płatnym) tunelem, który wykuto w latach 1974-1978 pod masywem Arlbergu na odcinku między Sankt Anton w Tyrolu a Langen w Vorarlbergu. Po trzech kolejnych kilometrach i minięciu wioski Sankt Jakob zatrzymałem się przy stacji benzynowej u wlotu do Sankt Anton aby poczekać na kolegę. W mieście na kilka tygodni przed wyścigiem były już rozwieszone banery reklamujące szosowy maraton Arlberg-Giro, który w tym roku odbyć miał się 31 lipca na trasie 148 kilometrów z podjazdami pod Arlberg i Bielerhohe. To latem przyjazne kolarzom miasteczko zimą jest prawdziwą mekką dla amatorów białego szaleństwa. Ba, w 2001 roku gościło ono uczestników Mistrzostw Świata w narciarstwie alpejskim.

Po krótkim postoju podążyliśmy dalej główną drogą rezygnując na razie z wjazdu do centrum tej miejscowości. Wspinaczka zaczęła się u zbiegu drogi nr 197 z biegnącą przez środek miasteczka ulicą Dorfstrasse. Pierwszy kilometr był jeszcze stosunkowo łatwy, lecz drugi już nieco trudniejszy ze stromizną dochodzącą do 10 % i kawałkiem „tarki” czyli zdartego asfaltu. Ogółem pierwsza tercja wspinaczki przy średnim nachyleniu 6,3 % była jeszcze całkiem przyjemna. Zacząłem chyba nieco za szybko, gdyż dalsza część wzniesienia dała mi się we znaki. Przypuszczam jednak, że środkowa tercja tego dość niepozornego podjazdu potrafi przystopować każdego entuzjastę. O ile początek pojechałem w tempie 17,4 km/h to przez środek przebrnąłem ze znacznie niższą średnią 12,1 km/h. Ot prawo grawitacji. Ten odcinek miał bowiem średnie nachylenie 10,3 % z kilkoma fragmentami o maksymalnym nachyleniu 13 %. Na szczęście ostatnia tercja wzniesienia była już znacznie łatwiejsza, bo na średnim poziomie 5,6 % i max. 10 % stromizną. Trzeba tu było przejechać przez liczący 1090 metrów tunel o nazwie „Heinrich Findelkind Galerie” wyjeżdżając kilkaset metrów przed samą przełęczą wśród zabudowań osady Sankt Christoph am Arlberg. Pokonanie całego podjazdu zajęło mi 27 minut i 25 sekund przy średniej 14,881 km/h.

Zdążyłem stanąć do zdjęcia, skonsultować się z Darkiem w sprawie jego postępów zanim z grafitowych chmur zaczął zacinać deszcz. Wilgoć i niska temperatura czyli 10 stopni Celsjusza bynajmniej nie zachęcały mnie do 20-kilometrowego wypadu (zjazdu) w głąb landu Vorarlberg. Byłem jednak zdeterminowany aby zgodnie z planem zjechać do Dalaas i stamtąd wspiąć się na przełęcz Flexen, a potem na ten kawałeczek zachodniego Arlbergu, który przy takim układzie trasy pozostanie mi do pokonania. Mocny wiatr i deszcz czynił zjazd dość niebezpiecznym. Dodatkowo w tych warunkach krople deszczu ostro cięły po twarzy tak, iż nie sposób było się powstrzymać od mrużenia oczu. Kilka razy w górnej części podjazdu dla własnego bezpieczeństwa wolałem się na parę chwil zatrzymać. Na zjeździe temperatura spadła nawet do 6 stopni. Zanim na poziomie Klosterle deszcz zelżał i zrobiło się nieco cieplej zdążyłem przemoknąć do suchej nitki. Pojechałem jednak dalej, minąłem Wald am Arlberg, przejechałem pod autostradą i zatrzymałem się dopiero w Dalaas na wysokości schroniska Paluda. Tu na poziomie około 850 metrów n.p.m. było wciąż tylko 12 stopni, ale wiedziałem że podjazd mnie rozgrzeje. Po nawrocie pierwsze 1100 metrów miałem prawie płaskie, w sam raz na odrobinę rozgrzewki. Kolejne siedem kilometrów do poziomu Klosterle przy średniej 3,3 % też nie nastręczało większych problemów. Dopiero następne cztery kilometry na poziomie 7,2 % przy max. 11 % zmusiły mnie do większego wysiłku. W Langen na wysokości dworca kolejowego stały dwie policjantki z radarem, które krzyknęły coś do mnie na temat świateł. Wkrótce miałem wjechać do długiego na 2100 metrów tunelu, którego pokonanie w trudnym terenie musiało mi zabrać kilka ładnych minut. Wiedziałem jednak, że będzie on oświetlony, dlatego zaryzykowałem przejazd nim bez żadnych nieprzyjemnych konsekwencji.

Przed Stuben zrobiło się nieco lżej, ale na ostatnich sześciu kilometrach jeszcze dwukrotnie musiałem się spiąć. Za tą wioską czekały mnie najpierw serpentyny, zaś jeszcze przed rozjazdem Flexen / Arlberg musiałem pokonać odcinek 700 metrów o stromiźnie powyżej 10 % z maksymalnym nachyleniem 13 %. Przyznam, że ten fragment nieco mnie zagotował, ale jakoś się wybroniłem kręcąc z minimalną prędkością 11 km/h. Odżyłem dopiero po skręcie w lewo na prowadzącą ku przełęczy Flexen drogę Lechtalstrasse. Trafił się mi tu niemal kilometrowy odcinek „falsopiano”, na którym nie zabrakło i odrobiny zjazdu. Po tym wypoczynku ponownie musiałem się zmobilizować na ostatnich dwóch kilometrach podjazdu przy średniej 7,8 % i max. 13 %. Na tej końcówce szczególną atrakcją był przejazd przez liczący sobie 1550 metrów mroczny tunel rodem z XIX wieku. Gdy przebijałem się przez jego czeluście z naprzeciwka śmignął mi Darek, który uznał iż przy tej pogodzie i braku dostatecznego przygotowania na pierwszy dzień wystarczy mu zdobycie Arlbergu i przejechanie końcówki Flexen. Kilkaset metrów po wyjechaniu z tunelu ja też dotarłem na Flexenpass w czasie 58 minut i 40 sekund przy średniej 18,040 km/h.

Również w tym miejscu powitał mnie deszcz, w dodatku wzmocniony drobnym gradem, a że było tylko 8 stopni „ciepła” i mocno wiało to zabawiłem na przełęczy tylko tyle czasu ile potrzebowałem dla zrobienia okolicznościowych zdjęć. Zanim dojechałem do rozjazdu spotkałem Darka, który zatrzymywał się po drodze w tym samym celu. Dzięki temu ostatni tego dnia kawałek podjazdu czyli 3,1 kilometra przy średniej 6,3 % pod zachodnią końcówkę Arlbergu mogliśmy pokonać razem w iście turystycznym tempie. Zatrzymaliśmy się jeszcze na samej przełęczy, a następnie w Saint Christoph gdzie mojego kolegę zaintrygował bardzo stromy odcinek zamkniętej szutrowej drogi wiodącej ku górze Kappall. Na zjeździe za wspomnianym wcześniej tunelem z racji stromizny można było się nieźle rozbujać. Wystarczało na krótką chwilę puścić hamulce by ujrzeć na liczniku prędkość 65 km/h. Szybciej nie spróbowałem. Dojechawszy do ronda przed Sankt Anton skręciliśmy w lewo do miasta, aby choć przez kilka minut rozejrzeć się po słynnym ośrodku narciarskim. Wróciwszy do Pettneu miałem w nogach – według minimalistycznych wskazań swego licznika – 72 kilometry przy łącznym przewyższeniu 1719 metrów. Niemal trzy i pół godziny czystej jazdy w ciężkich warunkach. Dobre przetarcie przed całym następnym tygodniem.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Arlberg & Flexen została wyłączona

Letni hat-trick

Autor: admin o 18. czerwca 2011

Plany na rok 2011 były wypadkową moich sportowych pomysłów, zawodowych możliwości mego wspólnika Darka oraz turystycznych marzeń mojej dziewczyny Iwony. Początkowo myślałem przede wszystkim o wyjeździe w Pireneje. Byłem w tych górach tylko raz w lipcu 2007 roku, kiedy to w ciągu tygodnia poznałem 13 tamtejszych przełęczy, w tym 5 na trasie L’Etape du Tour z Foix do Loudenville. W ramach kolejnej, tym razem dwutygodniowej wyprawy chciałem przejechać wszystkie pozostałe podjazdy  rodem z Tour de France o statusie premii pierwszej i najwyższej kategorii od Col de Burdinkurutcheta na zachodzie po Col du Jau na wschodzie. Około półmetka takiej wycieczki miałbym wystartować w hiszpańsko-francuskim maratonie szosowym Quebrantahuesos ze startem i metą w aragońskim Sabinanigo.

Te plany musiałem jednak odłożyć na dalszą przyszłość. Mój kompan w podróżach czyli Darek Kamiński rozkręcał właśnie własną firmę i będąc bardzo zapracowanym człowiekiem nie mógł sobie pozwolić na dwutygodniowe rozstanie ze swymi klientami. Dlatego poprosił mnie o zaplanowanie dwóch około tygodniowych wypraw zamiast jednej dłuższej. Ze względu na dzielący Trójmiasto i Pireneje dystans (około 24 godzin prognozowanej jazdy samochodem) tygodniowy wypad w ten rejon Europy nie miałby większego sensu. Wyjściem z tej sytuacji okazało się opracowanie dwóch programów alpejskich, pierwszego na II połowę czerwca i I drugiego na pierwszą połowę sierpnia. Dojazd do Alp jest znacznie mniej czasochłonny, a przy tym mimo licznych wizyt w tych górach wciąż pozostało mi w nich wiele ciekawych miejsc do odkrycia.

Nie musiałem długo myśleć nad tym, który z alpejskich rejonów najbardziej dotąd zaniedbywałem. We Włoszech, Francji czy Szwajcarii poznałem już wcześniej po kilkadziesiąt kolarskich podjazdów. Tymczasem w Austrii od której zacząłem przecież swą przygodę z Alpami zaliczyłem na razie tylko pięć wzniesień tzn. Pillerhohe, Kaunertal i Hochtor w lipcu 2003 roku oraz Edelweissspitze i Kitzbuheler Horn w czerwcu 2010 roku. Dlatego priorytetem pierwszej z tegorocznych wypraw było poznanie kilku najważniejszych podjazdów w zachodniej części Tyrolu oraz dwóch na terenie sąsiedniego landu Vorarlberg. Ciekawym przerywnikiem w szeregu dni tzw. „swobodnej eksploracji” miał być dla nas start w krótkim wyścigu górskim Kaunertaler Gletscherkaiser (23 czerwca), zaś ukoronowaniem całej wycieczki występ w górskim maratonie Dreilander Giro (26 czerwca), rozgrywanym na pograniczu Austrii, Włoch i Szwajcarii.

Lipcowa podróż miała mieć bardziej romantyczne niż sportowe zabarwienie. Zamki Bawarskie, kilka dni rejonie Cinque Terre i przede wszystkim tydzień w Toskanii. Skwapliwie skorzystałem jednak z dobrego serca Iwony, która zgodziła się na to by w tej wyprawie towarzyszył nam 4-letni „rumak” o imieniu Colnago. W procesie planowania miałem na uwadze przede wszystkim aspekt turystyczno-kulturalny tej wycieczki czyli chęć obejrzenia takich miejsc jak: Neuschwanstein i Konigsee w Bawarii, Portofino i wiosek Cinque Terre w Ligurii, zaś już na terenie Toskanii zwiedzenie Lukki, Pizy, Sieny, San Gimignano, Arezzo, Pienzy, Montepulciano i oczywiście Florencji. Poza tym uznaliśmy, iż warto będzie też zajrzeć do Umbrii aby poznać Asyż, miasto św. Franciszka. Niemniej ponieważ tak w Bawarii, Ligurii jak i Toskanii gór nie brakuje to między podziwianiem dzieł ludzkiej kultury oraz cudów boskiej natury mogłem sobie zaplanować aktywny wypoczynek na rowerze. Nie nadużywając cierpliwości mej wspaniałej niewiasty udało mi się zaliczyć swój pierwszy niemiecki podjazd (Rossfeld) jak również zapoznać się z Apeninami, do których we wcześniej latach nie dane mi było dojechać. W pierwszej wersji pomysłu na Toskanię obok przejechania kilku podjazdów rodem z Giro d’Italia miałem też start w Gran Fondo Prato – Abetone, lecz z uwagi na przesunięcie tej imprezy o tydzień do przodu względem ubiegłorocznego terminu musiałem zweryfikować swe plany w tym zakresie.

Jednak co się odwlecze to nie uciecze. Pozostał mi jeszcze wyjazd sierpniowy by sprawdzić się w tego rodzaju teście silnego charakteru i żelaznej kondycji. Poza Darkiem udało mi się do tej wyprawy namówić jeszcze trzech kolegów z trójmiejskiej braci rodem z ronda Castorama w Gdańsku-Osowej tzn. Piotra Walentynowicza, Jakuba Rucińskiego oraz Dawida  Śmiełowskiego. Program na sierpień był znacznie bardziej mobilny niż czerwcowy. Zakładał noclegi w co najmniej trzech miejscach i przejazd przez cztery alpejskie kraje celem poznania podjazdów na północnych rubieżach Piemontu i Lombardii, w szwajcarskich kantonach Ticino, Graubunden i Sankt-Gallen, górskim Księstwie Liechtenstein i w końcu na zachodnich kresach Austrii. Na zakończenie tej podróży zaplanowałem udział w górskim wyścigu Highlander Radmarathon (14 sierpnia), którego trasa wiedzie przez sześć przełęczy położonych na terenie Vorarlbergu.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Letni hat-trick została wyłączona

Tenda

Autor: admin o 17. lipca 2010

Na zakończenie tej lipcowej wyprawy chcieliśmy dobić do południowego bieguna naszej dwutygodniowej podróży. Moim celem sportowym na 17 lipca była Colle di Tenda (1871 m. n.p.m.) czyli trzecia w ostatnich dniach przełęcz z pogranicza Włoch i Francji. Po jej zdobyciu mieliśmy zjechać ku riwierze i zanurzyć stopy w lazurowych wodach Morza Liguryjskiego. Przełęcz Tenda leży ledwie 60 kilometrów od wybrzeża tej części Morza Śródziemnego. Oddziela włoskie Alpy Liguryjskie od francuskich Alp Nadmorskich, a ściślej dolinę Vermegnana na północy od doliny Roya na południu. Już za czasów Rzymskiej Republiki rozgraniczała ona tereny Galii Przedalpejskiej i Galii Narbońskiej. W średniowieczu przeprawiali się przez nią handlarze solą zmierzający do Piemontu oraz pielgrzymi z centrum Europy wędrujący ku Santiago de Compostela. Wokół widać ślady niespokojnej historii tego pogranicza. Nad Tendą góruje Fort Central, wybudowany przez Francuzów w latach 1877-1880 na wysokości 1908 m. n.p.m. Po koniec XIX wieku kilkaset metrów poniżej przełęczy wydrążono dwa tunele. Drogowy otwarto w 1882 roku, zaś kolejowy 16 lat później. Jednak dopiero po zakończeniu II Wojny Światowej owa przełęcz zaczęła bardziej łączyć niż dzielić oba wielkie narody. Stało się tak m.in. za sprawą największych wyścigów kolarskich czyli: Tour de France i Giro d’Italia.

Na trasie „Wielkiej Pętli” Colle di Tenda pojawiła się dwukrotnie w czasach gdy na szosach Europy dominowali Włoch Fausto Coppi i nieco później Francuz Jacques Anquetil. W obu przypadkach wspinano się na nią od strony włoskiej, lecz z konieczności tylko do poziomu granicznego tunelu czyli 1321 m. n.p.m. Ma on długość 3172 metrów i opada w kierunku południowym, by po francuskiej stronie wyjść na poziomie tylko 1280 m. n.p.m. Po raz pierwszy uczestnicy Touru przejechali przezeń w 1952 roku na etapie dwunastym z Sestriere do Monaco. Jako pierwszy na tej premii górskiej zameldował się Francuz Jean Robic. Był to dzień trzech Janków, albowiem dwie kolejne premie (Brouis i Castillon) zdobył jego rodak Jean Dotto, zaś czwartą górę (La Turbie) jak i sam etap wygrał Holender Jan Nolten. Z kolei w 1961 roku jedenasty odcinek z Turynu do Juan-les-Pins należał do dwóch Włochów. Wszystkie trzy premie górskie (Tenda, Brouis i Braus) wygrał Imerio Massignan, lecz na mecie etapu najszybszy z 19-osobowej grupki asów był Guido Carlesi. Jako drugi finiszował prowadzący niemal od początku wyścigu Anquetil. Tranzytem przejeżdżano tędy również podczas Giro. W 1961 roku od włoskiej strony na drugim etapie z Turynu do San Remo, zaś w 1998 roku od francuskiej strony na pierwszym etapie z Nicei do Cuneo. Za pierwszym razem premię górską wygrał Włoch Angelo Conterno, zaś etap Katalończyk Miguel Poblet. Natomiast u schyłku XX wieku pierwszy na górze był Włoch Marzio Bruseghin, zaś na mecie sprinterów uprzedził długim finiszem Mariano Piccoli.

Gdy trzeba się było przebić z Włoch do Francji czy w przeciwną stronę tunel był nieodzowny. Po francuskiej stronie asfalt kończy się bowiem właśnie na tym poziomie, zaś wyżej wiedzie już tylko szutrowa (kamienista) dróżka, którą „oswoić” można jedynie na rowerze górskim czy motorze crossowym. Co innego po włoskiej stronie. Niemal na samą przełęcz można tu dojechać po asfalcie o przyzwoitej jakości. W ostatniej dekadzie z tej możliwości dwukrotnie skorzystali organizatorzy Giro d’Italia, przy czym za pierwszym razem w niepełnym wymiarze. W 2002 roku zakończył się w tych stronach piąty etap Giro, pierwszy na włoskiej ziemi po kilku dniach na szosach Holandii, Niemiec, Belgii, Luksemburga i Francji. Finisz tego odcinka wyznaczono w stacji narciarskiej Limone Piemonte 1400 położonej na terenie wioski Panice Soprana. Różnice na mecie były ledwie sekundowe. W odstępie minuty zmieściło się aż 29 kolarzy. Wygrał Włoch Stefano Garzelli przed Hiszpanem Santiago Perezem oraz swymi rodakami Gilberto Simonim i Francesco Casagrande. Zwycięzca kilka dni później został zdyskwalifikowany za stosowanie zakazanego środka probenecid, acz można by dodać że jego trzej rywale też nie mieli czystej karty w swym sportowym życiu. Trzy lata później na siedemnastym etapie z Varazze do Colle di Tenda ścigano się do samej granicy czyli poziomu 1795 m. n.p.m. Etap ten wygrał Ivan Basso z przewagą 1:06 nad Wenezuelczykiem Jose Rujano i Simonim. Lider Paolo Savoldelli był siódmy ze stratą 1:48. Najgorzej z grona kandydatów do generalnego podium wypadł Danilo Di Luca – szesnasty ze stratą 2:49.

Moja książkowa lektura sugerowała mi start w miejscowości Limone Piemonte, położonej na wysokości 982 m. n.p.m. Wydrukowany profil z „archivio salite” przesuwał początek tego podjazdu jakieś sześć kilometrów w dół drogi krajowej SS-20 do miasteczka Vernante. Uznałem, że skoro do pokonania będę miał tylko jedno, w dodatku nie najtrudniejsze wzniesienie to przynajmniej wystartuje z niższego pułapu by pokonać co najmniej 1000 metrów różnicy wzniesień. Okazało się, to bardzo dobrym rozwiązaniem. Iwonie bardzo spodobał się spacer po Vernante – ozdobionym malowidłami rodem z baśni o Pinokio. W miasteczku tym mieszkał niegdyś Attilio Mussino, najbardziej znany z rysowników tej postaci, nazywany nawet „wujkiem Pinokia”. Po jego śmierci żona artysty podarowała władzom miasta dzieła, na bazie których namalowano następnie 90 murales na ścianach miejskich budynków. Dojazd z Cerialdo do Vernate zajął nam pół godziny. Do pokonania mieliśmy ledwie 24 kilometry po wspomnianej krajówce. Początek jak dzień wcześniej do Borgo San Dalmazzo, zaś dalej prosto na południe przez Roccavione i Robilante. Na miejscu byliśmy około godziny dziesiątej zatrzymując się na dużym parkingu, na lewym brzegu potoku Vermegnana. W powietrzu piekarnik – 32 stopnie. Dziesięć minut później ruszyłem w górę SS-20 z poziomu przylegającej do głównej drogi uliczki Vicolo degli Orti, jakieś 785 m. n.p.m.

Pierwsze kilometry był dla mnie łatwe i szybkie. Aczkolwiek nieszczególnie przyjemne z uwagi na duży ruch samochodowy. Na tym odcinku minąłem zjazd ku osadzie Tetto Marine (1,6 km), a następnie ku San Bernardo (4,4 km). Spore wrażenie zrobił na mnie idący wzdłuż lewej strony drogi wysoki wiadukt a’la akwedukt, po którym biegnie linia kolejowa do Nicei. Przez przełęcz przebija się ona wspomnianym wyżej tunelem kolejowym, który biegnie trzysta metrów niżej od drogowego i ma aż 8099 metrów długości. Adekwatnie do łatwego terenu jechałem na relatywnie twardym przełożeniu czyli 39-17. Cały czas w tempie powyżej 20 km/h i przy średniej prędkości 23,4 km/h. Pierwsze 6200 metrów miało średnie nachylenie tylko 3 %, przy skromnym max. 6,2 %. Na terenie Limone Piemonte wrzuciłem tryb „19”, skręciłem w prawo i jadąc po obwodnicy miasteczka przeskoczyłem z Corso Torino na Corso Nizza. Tuż po wyjechaniu z Limone Piemonte wjechałem do Fantino (7,9 km), gdzie swój letni obóz w hotelu Le Ginestre mieli piłkarze AC Torino. Tym sposobem podczas swoich tegorocznych podróży przypadkiem namierzyłem ośrodki treningowe obu turyńskich klubów. Zanim droga stała się bardziej kręta skorzystałem po raz pierwszy z przełożenia 39-21. Na odcinku między Tetti Mecci (8,8 km) a Panice Sottana (10,8 km) i zjazdem ku Limonetto (11,3 km) miałem do przejechania łącznie osiem serpentyn, z czego pięć (nr 2-6) wytyczonych bardzo blisko siebie. Niektóre z nich były na tyle łagodne, iż mogłem na czas jakiś wrócić do kombinacji 39-19. Jakiś kilometr dalej wyprzedziłem dwóch starszych panów i zanim się spostrzegłem byłem na prostej drodze prowadzącej do granicznego tunelu.

Przyznam się, że znów nie odrobiłem lekcji z nawigacji i początkowo pojechałem na wprost. Niemniej kolejka samochodów stojąca na czerwonym świetle u wlotu do „czarnej dziury” wzbudziła moje podejrzenie, że coś poplątałem. Gdy po chwili zobaczyłem, że zdystansowani cykliści starszej daty skręcają w prawo zawróciłem i pojechałem ich śladem ku Panice Soprana. Odcinek 6800 metrów od Limone Piemonte do zakrętu przed tunelem mimo, że nieco trudniejszy od pierwszej tercji również należy ocenić jako łagodny. Miał on średnio 4,7 % przy max. niespełna 8 %. Ten fragment przejechałem z prędkością 19,6 km/h. Najtrudniejszym kawałkiem na całej górze był czekający mnie teraz kilometr czternasty, gdzie stromizna skoczyła powyżej 11 % po przejechaniu 13,86 km od startu w Vernante. W otoczeniu hoteli, pensjonatów i szkółek narciarskich wjechałem na obszerny plac w centrum Limone 1400, gdzie przed ośmiu laty finiszowali uczestnicy Giro d’Italia. Za Panice Soprana droga była węższa i prowadziła po czternastu serpentynach z wirażami co trzysta-czterysta metrów. Szosa była raczej kiepskiej jakości o powierzchni chropowatej, częstokroć popękanej lub wybrzuszonej. Za wyjątkiem kilku leśnych odcinków wiodła w otwartym terenie wśród alpejskiej łąki przy stromiźnie w najgorszym razie dochodzącej do 9 %. W okolicy wykutego w kamieniu znaku granicznego z 1818 roku wyprzedziłem siwego jegomościa w błękitnej koszulce. Ostatnie 7000 metrów o średnim nachyleniu 6,6 % jechałem z przeciętną prędkością 15,9 km/h. Po przejechaniu 500 metrów od ostatniego wirażu dojechałem do włosko-francuskiej granicy i położonego tuż za nią schroniska Chalet le Marmotte. W tym miejscu wyznaczono finisz etapu Giro z 2005 roku.

Około stu metrów za obecnie niewidoczną granicą pojawiły się przede mną możliwości zakończenia tego podjazdu. Wybrałem dróżkę w lewo, gdyż tylko na niej zachował się asfalt. Niestety tylko na sto kilkadziesiąt metrów. Na widok szutru zawróciłem w kierunku schroniska by spokojnie przyjrzeć się prawej alternatywie. Tuż ze mną zjechała grupka motocyklistów na maszynach do jazdy po bezdrożach. Stojąc przed schroniskiem na horyzoncie po prawej stronie miałem jakby przełęcz, lecz powątpiewałem czy mogę na nią dojechać na szosówce. Tymczasem do schroniska dojechał Antonio, wspomniany Włoch w błękitnej koszulce. Powiedział mi, że wspinaczkę na Colle di Tenda można dokończyć, lecz najbliższe trzysta metrów lepiej będzie pokonać z buta. Ostatnie sześćset metrów wiodło już po asfalcie, choć momentami dziurawym. Sama przełęcz wygląda na miejsce z innej epoki. Na dojeździe ruiny budynków. Na samej przełęczy – 21 kilometrów od Vernante – piach i kamienie, podobnie jak na krętym zjeździe ku dolinie Roya. O tym, że jesteśmy na Colle di Tenda informuje tylko skromna drewniana tabliczka. Wobec postoju przed schroniskiem za metę swojej „czasówki” przyjąłem miejsce, w którym zawróciłem gdy skończył się asfalt na lewej ścieżce od rozdroża jakieś 1814 m. n.p.m. Przy takim założeniu przejechałem 19,99 kilometra o przewyższeniu 1029 metrów w czasie 1 godziny 3 minut i 20 sekund czyli przy średniej prędkości 18,937 km/h i VAM 974 m/h. Góra ta miała średnie nachylenie 5,14 %. Przy temperaturze 25-28 stopni i niewielkiej stromiźnie zjazd był łatwy technicznie i przyjemny. Niemniej na końcowym odcinku, czyli za Limone Piemonte musiałem się zmagać z przeciwnym wiatrem. Do Vernante dojechałem kilka minut po godzinie wpół do pierwszej. Podobnie jak w poprzednich dniach przejechałem około 40 kilometrów – dokładnie zaś 42 km o przewyższeniu min. 1034 metrów.

Najbliższe godziny chcieliśmy spędzić na włoskiej riwierze. Wcześniej jednak musieliśmy przejechać blisko 70 kilometrów po górskich drogach. Ruszyliśmy w górę SS-20 aby po 13 kilometrach wjechać do klaustrofobicznego tunelu pod przełęczą Tenda. Na tyle wąskiego, że wprowadzony tam został ruch jednokierunkowy. Na terenie Francji przejechaliśmy około 40-kilometrowy odcinek szosą D6204, wśród pięknych krajobrazów Alp Nadmorskich. Na wysokości parku za miasteczkiem Tende zarządziłem krótki postój, aby Iwona po raz pierwszy w życiu postawiła swe stópki na francuskiej ziemi. Dalej minęliśmy wioski Saorge i Breil-sur-Roya, aby wrócić do Włoch tuż przed San Michele, jakieś 16 kilometrów przed nadmorską Ventimiglią. Przejazd zajął nam dwie godziny, a że była sobota straciliśmy też nieco czasu na znalezienie miejsca postojowego w sąsiedztwie plaży. Kamienista plaża nad Morzem Liguryjskim nie mogła mi zaimponować. Co innego lazurowa woda o temperaturze nie spotykanej w Zatoce Gdańskiej. Po sjeście nad morzem ruszyliśmy w dalszą drogę na wschód szosą SP-1 przez Bordigherę, San Remo i San Lorenzo al Mare. W letni weekend nie dało się po niej jechać szybko, więc z obawy przed zbyt późnym powrotem do Cerialdo wycieczkę po liguryjskiej riwierze zakończyliśmy około siedemnastej, na wysokości Imperii. Wskoczyliśmy na lecącą równolegle do wybrzeża Autostradę Kwiatów (Autostrada dei Fiori) czyli A-10. Następnie między Vado Ligure i Savona odbiliśmy w głąb lądu wjeżdżając na ginąca wśród gór autostradę A-6. Po ciężkim dniu na samochodowym szlaku dobiliśmy do Cuneo już po godzinie dziewiętnastej. W mieście widać było jeszcze reklamę 23. edycji La Fausto Coppi – wyścigu Gran Fondo, który w tym roku po raz pierwszy znalazł się w prestiżowym cyklu magazynu „Bicisport”.

Nazajutrz w niedzielę 18 lipca czekała nas najmniej przyjemna część całej wyprawy. To znaczy licząca sobie przeszło 1900 kilometrów podróż powrotna z Cerialdo do Gdańska. W teorii miała ona nam zająć blisko dwadzieścia godzin. W praktyce nawet nieco dłużej, gdyż od czasu do czasu trzeba było przystanąć na tak wyczerpującym szlaku. Z tego powodu postanowiliśmy podzielić ją na dwie nierówne części. Dłuższą zagraniczną i krótszą krajową, z nocnym przystankiem w Hotelu „Panorama” pod Szczecinem. Spod Ca d’Abel wyruszyliśmy około wpół do dziewiątej będąc długo żegnani przez sympatycznych i szczodrych gospodarzy. Maria Franca uraczyła nas bogatym śniadaniem, zaś Giacomo podarował dwie butelki z piwnic piemonckiej rodziny win Barolo: Verduno Pelaverga i Nebbiolo d’Alba – obie z 2006 roku. Na początku tej długiej drogi wskoczyliśmy na krajówkę SS-231 by przez Albę dojechać w okolice Asti. Tu wjechaliśmy na autostradę A-21 aby następnie przez Alessandrię, Piacenzę i Cremonę dotrzeć do Brescii. Dopiero w tym momencie znaleźliśmy się na drodze znanej nam z pierwszych dni tej podróży czyli autostradzie A-4 do Werony. Na koniec włoskiej przygody czekało nas blisko 230 kilometrów po autostradzie „Brennero” czyli A-22. Ponieważ tak na A-4 jak i A-22 przytrzymały nas na chwilę korki, wyjechaliśmy z Włoch dopiero około godziny piętnastej. Wcześniej na stacji benzynowej w okolicy Trento zakupiłem za niespełna 20 Euro niezwykle szczegółowy atlas drogowy Italii z serii Touring Editore wydany w skali 1:200.000. Tym sposobem tej pięknej krainie nie powiedziałem „żegnaj”, lecz „do widzenia”. Dalej pognaliśmy ku naszej ojczyźnie wielokrotnie przetartym szlakiem przez Austrię (Innsbruck, Kufstein) i Niemcy (Rosenheim, Monachium, Norymberga, Bayreuth, Lipsk, Berlin) do granicy w Kołbaskowie. Do Polski wjechaliśmy około północy, zaś podczas poniedziałkowego odcinka specjalnego po naszej SS-6 zatrzymaliśmy się na kilka godzin w Ustce, na obiedzie u rodziców Iwony.

Wieczorem 19 lipca dobiliśmy w końcu do naszej domowej przystani. Oboje bogatsi o wiele wrażeń i doświadczeń. Ja z całą masą zdjęć i notatek do spisania tej relacji w ciemne zimowe wieczory. Podczas lipcowej wyprawy udało mi się zdobyć aż 21 podjazdów – nawet o jeden więcej niż planowałem. Każdy miał przewyższenie co najmniej 600 metrów, zaś aż piętnaście z nich przeszło 1000! W trakcie czternastu dni spędzonych na rowerze przejechałem tylko 758 kilometrów, lecz zarazem pokonałem ponad 23.200 metrów w pionie. Gdy dodałem do tego dane z eskapady majowo-czerwcowej okazało się, że w 2010 roku spędziłem w Alpach aż 30 dni przejechawszy w sumie 1646 kilometrów o łącznym przewyższeniu niemal 49.800 metrów! Dzięki własnej pracy i poświęceniu, a także pomocy kilku osób, ze szczególnym wyróżnieniem Darka i Iwony po sezonie 2010 do swej listy „górskich skalpów” mogłem dopisać aż 44 wzniesienia. Wśród nich 27 podjazdów o przewyższeniu przeszło 1000 metrów oraz 10 wspinaczek zwieńczonych na wysokości ponad 2000 metrów n.p.m. Czas pokaże czy tak bogaty sezon uda się jeszcze powtórzyć. Pomysłów na kolejne wycieczki mi nie brakuje. Wystarczyłoby ich na kilkanaście najbliższych lat. Niemniej nie wykluczam, iż odrobinę poskromię swój apetyt na kolarskie góry i zwolnię tempo tego podboju. W Alpach wiele już widziałem, ale nie oznacza to, iż w 2011 roku zamierzam im odpuścić. Warto jednak szukać nowych wyzwań. Dlatego też w nadchodzącym sezonie będę chciał po raz pierwszy zajrzeć w Apeniny podczas lipcowej podróży do Toskanii.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Tenda została wyłączona

Lombarda

Autor: admin o 16. lipca 2010

W piątkowe przedpołudnie trochę sobie poleniuchowaliśmy. Wyjechaliśmy z Ca d’Abel dopiero około 10:20. Moim sportowym celem na 16 lipca był podjazd na graniczną przełęcz Colle della Lombarda (2350 metrów n.p.m.). To druga najwyżej położona przełęcz drogowa między Włochami a Francją. Góruje nad nią tylko Colle dell’Agnello (2748 m. n.p.m.) wieńcząca dolinę Varaita. Lombarda jest przełęczą bardzo rzadko odwiedzaną przez kolarskie wyścigi niemniej niewątpliwie godną zobaczenia. Cenną tak z uwagi na walory techniczne (skalę trudności wzniesienia) jak i wartość artystyczną (górskie pejzaże i sąsiedztwo sanktuarium św. Anny). W „Passi e Valli in Bicicletta” podjazd ten oceniono całkiem wysoko czyli na „cztery z minusem” W całej prowincji Cuneo na wyższe noty zasłużyły sobie tylko: Agnello, Sampeyre (od Vallone d’Elva), Fauniera (od Pradleves i od Demonte) oraz małe i krótkie lecz bardzo strome Colletto del Moro, które udało mi się przeżyć na Gran Fondo Fausto Coppi z 2008 roku. Autorzy książki na tyle docenili wartość Lombardy, iż zalecają swym czytelnikom solidną rozgrzewkę celem „rozgrzania własnego motoru”. Sugerowali start w Borgo San Dalmazzo lub Demonte tzn. miasteczkach położonych odpowiednio 28 i 11 kilometrów od podnóża podjazdu. Ja nie miałem aż tyle czasu, więc przejechaliśmy samochodem blisko 40 kilometrów, zatrzymując się dopiero w Vinadio.

Na wiodącej w głąb Valle Stura drodze krajowej SS-21 widzieliśmy banery wyrażające sprzeciw tutejszych mieszkańców wobec ciężarowemu tranzytowi w tej dolinie. Przejeżdżając przez wąskie uliczki miejscowości takich jak Demonte łatwo zrozumieć rację tego protestu. TIR niemal ocierają się tu o ściany budynków. Jednak na nieszczęście dla tubylców łagodna szosa ku Colle della Maddalena (1991 m. n.p.m.) jest najbardziej przyjazna ciężarówkom spośród kilku górskich przepraw z Piemontu do francuskiego regionu Prowansja-Alpy-Lazurowe Wybrzeże. Miejscowość, w której się zatrzymaliśmy ma status ośrodka gminnego, choć w ostatnim stuleciu mocno podupadło. Jeśli wierzyć urzędowym statystykom u progu XX wieku mieszkało w Vinadio 3701 mieszkańców, zaś dziś tylko 712! Dowodem ciekawej historii tego miejsca jest funkcjonujący do 1945 roku fort, jeden z trzech najważniejszych na terenie Piemontu. Forte Albertino wybudowany został w latach 1834-1847 za czasów Karola Alberta, króla Sardynii z dynastii Sabaudzkiej. Fort ten ma korytarze na trzech poziomach o łącznej długości 10 kilometrów oraz mury obronne o obwodzie 1200 metrów. W trakcie II Wojny Światowej był on bombardowany przez lotnictwo alianckie. Wjeżdżając do Vinadio zatrzymaliśmy się na piaszczystym placu między Via Roma a Via Guardia alla Frontiera, tuż przed wspomnianym kompleksem obronnym.

Wspomniałem już, że Colle della Lombarda nie miała dotąd szczęścia do wielkich imprez ze światka kolarskiego. W tym kontekście należy wspomnieć przede wszystkim o szesnastym etapie Tour de France z 2008 roku czyli odcinku z Cuneo do Jausiers. Dwa dni wcześniej uczestnicy Touru kończyli pierwszy z trzech alpejskich etapów w piemonckiej stacji narciarskiej Pratonevoso. Po dniu przerwy wrócili do Francji właśnie przez Lombardę. Na premii górskiej z licznej ucieczki jako pierwszy przemknął podejrzanie mocny na tym wyścigu Niemiec Stefan Schumacher. Nasz Sylwek Szmyd „grał pierwsze skrzypce” w kolejnej grupce chcąc dociągnąć do prowadzących swego lidera Damiano Cunego. Wobec słabości Włocha na niewiele się to zdało. Etap wygrał Francuz Cyril Dessel przed swym rodakiem Sandy Casarem i Hiszpanem Davidem Arroyo. Tuż za nimi przyjechał Ukrainiec Jarosław Popowicz, zaś większość faworytów wyścigu straciła niespełna półtorej minuty. Piętnaście lat wcześniej również na „Wielkiej Pętli” ścigano się po drugiej stronie tej przełęczy. Na jedenastym odcinku tej arcyciekawej dla nas edycji Touru wystartowano z Serre Chevalier by po przebyciu przełęczy Izoard, Vars i Bonette zakończyć ściganie 16,5-kilometrowym podjazdem do stacji narciarskiej Isola 2000, położonej na wysokości 2010 m. n.p.m., niespełna 5 kilometrów przed graniczną przełęczą. Etap ten wygrał Szwajcar Toni Rominger przed Baskiem Miguelem Indurainem. Trzynaście sekund za nimi przyjechał Włoch Claudio Chiappucci, zaś piętnaście stracił nasz Zenon Jaskuła i Kolumbijczyk Alvaro Mejia.

W drogę ruszyłem o 11:20 przy temperaturze 31 stopni. Nigdy nie byłem entuzjastą takich upałów, a tym bardziej podczas jazdy na rowerze. Niemniej po dwóch tygodniach niemal przywykłem do takich warunków. Pierwsze minuty spędziłem jeszcze na głównej drodze Valle Stura czyli wspomnianej SS-21. Po przejechaniu 1300 metrów teoretycznie miałem dwie opcje do wyboru. Mogłem skręcić w prawo i na moście ponad Sturą rozpocząć 21-kilometrowy podjazd na Colle della Lombarda. Jak również kontynuować jazdę na wprost by po 31 łagodniejszych kilometrach dotrzeć na Colle della Maddalena. Przełęcz bywałą na Giro d’Italia, na której w 1949 roku Fausto Coppi rozpoczął swój legendarny rajd do Pinerolo. Zgodnie z planem skręciłem w prawo czyli na drogę prowincjonalną SP-255. Po łatwych 700 metrach dojechałem do wioski Pratolungo, jedynej większej osady na szlaku do granicy. Minąłem budynek tamtejszej szkoły podstawowej, a po przebyciu kilometra od wspomnianego mostu rozpocząłem prawdziwą wspinaczkę. Czekała mnie teraz bardzo gęsta seria serpentyn – w sumie 14 wiraży na dystansie półtora kilometra. Wszystko to na wąskiej i stromej dróżce, najpierw ukrytej w lesie, zaś następnie przechodzącej przez osadę Pua. Ten odcinek skończył się po przejechaniu 2,5 kilometra przy dawnym posterunku celnym. Chwilę później minąłem maryjną kapliczkę z napisem S.Anna, zaś w połowie czwartego kilometra zjazd ku osadzie Roviera. Droga w tym miejscu cały czas biegła wschodnią stroną doliny, niemal cały czas w cieniu drzew.

Po przejechaniu 4,2 kilometra minąłem wyrzeźbioną w pniu drzewa Fontannę Biskupa (Fontana del Vescovo) podobną do tej, którą Iwona uwieczniła na spacerze w Vinadio. Natomiast tuż przed znakiem oznaczającym koniec piątego kilometra stał samotny dom z szarego kamienia. Cały ten odcinek przejechałem na ambitnym przełożeniu 39-21, choć owe 5 kilometrów mimo łatwego początku miało średnie nachylenie 7,4 % i maksymalną stromiznę, która trzykrotnie przekroczyła 11 %. Dwa razy w końcówce piątego kilometra, co skłoniło mnie do wrzucenia trybu „24” na kilka kolejnych kilometrów. Na szóstym kilometrze przejechałem dwie pary wiraży, zaś w połowie siódmego przejechałem na zachodnią stronę Vallone di Sant’Anna. Tutaj droga wyjechała z cienia i zaczęła się piąć wśród skał na średnim poziomie bliskim 9 %. Nieco opuściła na początku dziewiątego kilometra przy samotnym domku i zjeździe ku Baraccone (km 8,2). Wzdłuż drogi od czasu pojawiały się sekretne znaki dla pieszych sugerujące im drogę ku sanktuarium zboczem góry w poprzek szosy wijącej się serpentynami na odcinku od kilometra 8,8 do 9,3. Nieco dalej minąłem głaz, który pielgrzymi zwykli ozdabiać kamieniami na pamiątkę marszu do Santuario di Sant’Anna. Chwilę później minąłem kolejną kapliczkę, tym razem poświęconą bohaterom I Wojny Światowej. Ciężki odcinek skończył się po przejechaniu 9,7 kilometra. Ogółem ta druga część podjazdu o długości 4700 metrów miała średnio 8,5 %. Chwilowa stromizna aż dziewięć razy skoczyła powyżej 10 %. Przekroczyła nawet 13 % w miejscu oddalonym 8,6 kilometra od mostu nad Sturą.

Na szczęście wraz z końcem dziesiątego kilometra zrobiło się luźniej. Przyszedł czas na znacznie łatwiejszy jedenasty kilometr i niemal płaski kilometr dwunasty. Na odcinku od km 10,8 do 11,9 nachylenie podjazdu ani na moment nie przekroczyło 5 %. Następnie droga przeszła z powrotem na lewy skraj doliny i przez kolejnych 500 metrów pięła się serpentynami przy stromiźnie dochodzącej do 10 %. Potem znów czekał mnie łatwiejszy odcinek aż do rozdroża, do którego dotarłem po przejechaniu 13,2 kilometra. Poprzedzający ten rozjazd odcinek 3500 metrów miał średnio 5 %. Na tym rozdrożu można było podjąć dwie decyzje. Jechać początkowo na wprost, zaś chwilę później w prawo by po 2400 metrach o średnim nachyleniu 8,1 % dotrzeć do wspomnianego sanktuarium. Natomiast chcąc dojechać na Colle della Lombarda trzeba było odbić w lewo ku Vallone d’Orgials i kontynuować jazdę po drodze SP-255 przestawiając się na nową numerację kilometrów. Stąd do przełęczy brakowało jeszcze 8 kilometrów. Pierwszy trzy na ogół ukryte w lesie i z przejazdem przez korytarz między skałami. Kręte i trudne z ładnymi widokami m.in. na Santuario di Sant’Anna. Potem jeszcze niespełna półtora kilometra w odsłoniętym terenie po stromych prostych, gdzie jeden ze znaków drogowych pokazał nachylenie 14 % co zmusiło mnie chwilowego odnowienia znajomości z trybem „24”. W sumie 4300 metrów od rozjazdu miało średnie nachylenie 8 % i max. 13 % w połowie szesnastego kilometra.

Na tym skończyły się najtrudniejsze fragmenty podjazdu. Byłem już na wysokości niemal 2200 metrów n.p.m. zaś do szczytu zostało tylko 3600 metrów o średnim nachyleniu 4,8 % i max. ledwie 9 %. Po przejechaniu 18,8 kilometra minąłem maleńkie Laghetto di Orgials, nad którym turyści korzystający z pięknej pogody robili sobie piknik. Mi pozostała już tylko szybka jazda wśród skał i alpejskiej łąki. Nie brakowało jeszcze śladów po przejeździe Touru np. napis „Hop Tschopp”. W końcówce używałem już głównie przełożenie 39-19, za wyjątkiem trudniejszych 250 metrów na około kilometr przed przełęczą. Wspinaczkę zakończyłem po przejechaniu 21,16 kilometra od mostku nad Sturą. Wobec przewyższenia 1469 metrów wzniesienie to miało zatem średnie nachylenie 6,94 %. Na zdobycie przełęczy potrzebowałem 1 godziny 22 minut i 39 sekund czyli jechałem z przeciętną prędkością 15,361 km/h, przy wyższym niż na Monviso i Faunierze wskaźniku VAM 1066 m/h. Na górze mimo sporej wysokości było wciąż bardzo ciepło – 28 stopni. Spotkałem tam dwóch młodych kolarzy-amatorów mego pokroju. Jeden z nich w charakterystycznej czerwonej koszulce z białym krzyżem dojechał na przełęcz niemal równocześnie ze mną, lecz od francuskiej strony. Zrobił mi zdjęcie przy tablicy wśród gęsto zaparkowanych samochodów. Okazał się Szwajcarem z kantonu Valais, będącym w długiej rowerowej podróży od Jeziora Genewskiego po Alpy Nadmorskie. Tego dnia wystartował z okolic przełęczy Saint-Martin i miał zamiar dotrzeć do Cuneo. Stamtąd chciał pociągiem przejechać do Aosty by przez Colle del Gran San Bernardo wrócić do swej ojczyzny. Na granicy podobnie jak dwa lata wcześniej na Colle dell’Agnello zaczął wariować telefon komórkowy. Otrzymałem w sumie cztery sms-y od swego operatora. Dwa na temat cen usług na terenie Francji i tyleż samo na temat Włoch.

Po długim zjeździe wróciłem do Vinadio dokładnie o czternastej przejechawszy 45 kilometrów o przewyższeniu co najmniej 1416 metrów. Dwie i pół godziny jazdy upał wyssał ze mnie sporą dawkę energii. Na szczęście nieopodal samochodu mogłem się schłodzić w strumieniach ze zraszacza oraz posilić się jedną z brzoskwiń zakupionych przez Iwonę na spacerze po Vinadio. Po chwili odpoczynku czekał nas  16-kilometrowy dojazd do Santuario di Sant’Anna. W przeważającej części pokrywający się z podjazdem na przełęcz Lombarda. Kręte odcinki na górskim szlaku wymagały ode mnie sporej ostrożności, zaś moją  dziewczynę kosztowały sporo nerwów. Droga niejednokrotnie była na tyle wąska, iż aby bezpiecznie wyminąć się z innym samochodem musieliśmy zatrzymać lub cofnąć w dogodniejsze miejsce. Sant’Anna leży na wysokości od 2010 do 2035 metrów n.p.m. i jest najwyżej położonym sanktuarium Europy. Jego budowę ukończono w 1681 roku. Jest otwarte dla zwiedzających od początku czerwca do końca września. Można tu nawet przenocować w jednym z trzech schronisk. My zatrzymaliśmy się jedynie na krótki spacer, zwiedzanie głównej świątyni oraz przy okazji na kawę i ciastko w tamtejszym barze. W kościele nawet podłoga szła w górę ku ołtarzowi. Na ścianach tej świątyni zawieszone były zdobione serca ze zdjęciami osób w różnym wieku. Nie wiem czy była to forma podziękowań za cudowne ocalenie czy też sposób upamiętnienia ofiar tragicznych wypadków. Wśród wszystkich obrazów wyróżniał się pamiątkowy szalik kibica uszyty w roku 1985 na finał Klubowego Pucharu Mistrzów Europy między Juventusem Turyn i FC Liverpool, rozegrany na brukselskim stadionie Heysel. Na przestrzeni wieków sanktuarium nie ominęła zawierucha Wielkiej Francuskiej Rewolucji czy II Wojny Światowej. Miał tu się zakończyć królewski etap Giro z 2001 roku – niestety stanęły temu na przeszkodzie wydarzenia z San Remo.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Lombarda została wyłączona

Colle dei Morti (Fauniera)

Autor: admin o 15. lipca 2010

Po środowej wspinaczce na Polanę Króla, w swym programie na czwartek miałem wyprawę na Przełęcz Umarłych. Nazwa tego miejsca jakby żywcem wzięta ze stron najsłynniejszej powieści J.R.R. Tolkiena. Moim wyzwaniem na dzień 15 lipca była Colle dei Morti (2481 metrów n.p.m.), w kolarskim światku znana lepiej jako Colle della Fauniera. Przełęcz wzięła swą nazwę od krwawej potyczki, którą w 1744 roku  miejscowi stoczyli z wycofującymi się wojskami francusko-hiszpańskimi. Z kolei Fauniera to tak naprawdę wierzchołek górski wznoszący się na wysokość 2511 m. n.p.m., położony dosłownie o rzut kamieniem od szosy, której budowę ukończono dopiero w 1992 roku. Na Colle dei Morti dotrzeć można na trzy sposoby, zależnie od tego, którą dolinę wybierzemy sobie jako miejsce startowe. Od północy z początkiem w Ponte Marmora (Valle Maira). Od wschodu startując w Pradleves (Val Grana). Jak również od południowego-wschodu rozpoczynając wspinaczkę w Demonte (Valle Stura). Każdy z trzech wariantów ma długość przeszło 20 kilometrów i przewyższenie powyżej 1500 metrów. Jakby nie patrzeć jest to kolarska góra najwyższej kategorii. Pierwsza droga zmusza do przejazdu przez Colle d’Esischie (2370 m. n.p.m.), trzecia do minięcia Colle Valcavera (2416 m. n.p.m.). Opcja druga wiedzie wprost na Colle dei Morti. To właśnie ona jest najtrudniejsza i ona też gościła w ostatnich latach na trasie Giro d’Italia.

Począwszy od ostatniej dekady XX wieku podjazd ten znalazł się w programie Giro trzykrotnie, lecz tylko raz kolarze dotarli na Colle dei Morti. Dlaczego tak się stało? Ot zagadka z dziedziny najnowszej historii naszego sportu jak i kolarskiej geografii. Przełęcz sforsowano tylko w 1999 roku na czternastym etapie z Bra do Borgo San Dalmazzo. Na premii górskiej jako pierwszy spośród trzech wczesnych uciekinierów pojawił się Gabriele Missaglia. Za ich plecami niedościgniony Marco Pantani zdystansował swych rywali o co najmniej minutę. Jednak na zjazdach ku Demonte faworyci zjechali się, po czym do kontrataku przeszedł Paolo Savoldelli. „Sokół” powiększył swą przewagę na Madonna del Colletto i wygrał ten odcinek z zapasem 1:47 nad Pantanim, Danielem Clavero oraz Ivanem Gottim oraz 3:28 nad kolejną grupką zawodników, którą przyprowadził Richard Virenque. Był w niej też Laurent Jalabert, któremu Pantani odebrał koszulkę lidera. Dwa lata później podjazd ten widniał w programie królewskiego, 230-kilometrowego etapu osiemnastego z Imperii do Santuario di Sant’Anna. Jednak dzień wcześniej policja zrobiła wieczorny nalot na hotele w San Remo i po trwających do rana przeszukaniach, przesłuchaniach oraz protestach organizatorzy zdecydowali się zrezygnować z rozegrania etapu. Natomiast w 2003 roku na etapie osiemnastym z Santuario di Vicoforte do Chianale co prawda wspinano się doliną Val Grana, lecz „tylko” do poziomu Colle d’Esischie. Następnie trzeba było pokonać przełęcz Sampeyre i finał będący dolną połówką podjazdu pod Colle d’Agnello. O ironio losu odcinek ten wygrał Dario Frigo, anty-bohater nocnych wydarzeń z Giro anno domini 2001.

 

Od tego czasu wielkie Giro nie zaglądało w to miejsce. Jednak niespełna trzy tygodnie po mojej wizycie, na Colle dei Morti finiszowali młodzieżowcy na mecie czwartego etapu Giro delle Valli Cuneesi. Odcinek ten jak i całą pięciodniową etapówkę wygrał 21-letni Antonio Santoro, który dzięki temu podpisał swój pierwszy kontrakt zawodowy, z grupą Androni Giocattoli. W wyścigu tym jechał też Rafał Majka, który na królewskim etapie był jedenasty, zaś w „generalce” trzynasty. Do Pradleves miałem ledwie 23-kilometrowy dojazd. Sprzed Ca d’Abel wyjechałem kwadrans przed dziesiątą. Jechałem najpierw drogą SP-422 ku Caraglio, a później w głąb doliny Val Grana po drodze SP-112. Mimo chwil niepewności na wyjeździe z Cerialdo zabrało mi to niespełna 40 minut. Zaparkowałem na Piazza Roma w bezpośrednim sąsiedztwie ratusza z wieżą oraz kościoła San Ponzio. O wpół do jedenastej byłem gotów na podjęcie walki z własnymi słabościami i standardowym w tych stronach 30-stopniowym upałem. Jednak moim głównym przeciwnikiem miał być najwyższy, największy i najtrudniejszy podjazd w całym lipcowym „menu”. Najwyższy pod względem wysokości bezwzględnej, największy z uwagi na przewyższenie oraz najtrudniejszy według strony internetowej „archivio salite”, acz np. autorzy „Passi e Valli in Bicicletta” dali tej górze jako ocenę tylko „cztery z plusem”. W konkursie obejmującym 21 lipcowych wzniesień Colle dei Morti zgarnęło główną nagrodę w trzech z pięciu kategorii. Na marginesie dodam, że najdłuższy w tym gronie był podjazd do Breuil-Cervinia, zaś najbardziej stroma wspinaczka pod San Carlo.

 

Po starcie na starówce przez trzysta metrów zjeżdżałem po ulicy Via 4 Novembre aby po minięciu hoteliku Albergo Castello, przejechać pierwszy z serii czekających mnie mostów nad Graną i dojechać do drogi prowincjonalnej SP-112. Dopiero w tym momencie włączyłem licznik. Po chwili znów byłem na moście i wróciłem na lewy brzeg rzeczki. Po przejechaniu przeszło kilometra, na wylocie z Pradleves minąłem sporych rozmiarów tablicę z wszelkimi danymi wzniesienia. To miejsce służy amatorom kolarstwa jako punkt startowy do pomiaru swego czasu na tej górze. Według podanych w tym miejscu informacji do przełęczy miałem jeszcze 20,93 kilometra. Początkowe kilometry były bardzo łatwe i cały czas prowadziły wzdłuż rzeki. Trzykrotnie przejechałem nad jej bystrym nurtem. W połowie trzeciego kilometra minąłem zjazd ku osadzie Scaletta. Pierwsze 4350 metrów miało średnie nachylenie ledwie 2,5 %, przy niewygórowanym max. 5 %. Druga faza tego wzniesienia czyli 3700 metrów przy średnim nachyleniu 7 % i max. ponad 11 % była już na tyle trudna, że zmieniłem przełożenie z początkowego 39-19 na 39-21. Niemniej to wciąż nie była jeszcze prawdziwa Fauniera. To miało się zmienić po minięciu wioski Campomolino i wjechaniu na drogę prowincjonalną SP-333. Dwujęzyczna tablica drogowa i napis na budynku magistratu „Comune de Castelmanh” świadczył o tym, że w Val Grana podobnie jak w Dolinie Górnego Padu mówi się po oksytańsku.

 

Za Campomolino zaczęły się prawdziwe schody. Jakby na potwierdzenie tej jakościowej zmiany na przydrożnych tabliczkach odliczanie kilometrów zaczęło się od nowa. Czas było skorzystać z trybu „24”. Miałem nadzieję trzymać się go jak najdłużej. Jakieś 1300 metrów za Campomolino wślizgnąłem się na chwilę pod dach galerii chroniącej drogę różnorakimi osuwiskami. Kilometr dalej dojrzałem tabliczkę, która alarmowała, iż w zakręcie „Gino Bartali” stromizna liczy sobie aż 13,77 %. To mnie jeszcze nie złamało, ale po kolejnych siedmiuset metrach tuż przed kapliczka San Bernardo da Mentone podobny znak ostrzegał, iż najbliższy odcinek ma 15 %. Uznałem, że nie warto „kopać się z koniem” i postanowiłem przetrzymać najtrudniejsze momenty podjazdu na najluźniejszym dostępnym mi przełożeniu czyli 39-27. Odcinek 3400 metrów od Campomolino do osady Chiotti miał średnio 9,7 % przy maksymalnej stromiźnie sięgającej 16 %, za pierwszym razem po przejechaniu 10,76 i ponownie po 11,13 kilometra. Za Chiotti było już troszkę łatwiej, choć to słowo raczej nie na miejscu w tym terenie. Minąłem domek z kamienia należący do producentów lokalnego sera, a nieco dalej kościół pod wezwaniem św. Anny. Zakręt „Fausto Coppi” w połowie trzynastego kilometra miał niemal przyjazne nachylenie 10,04 %. Na podobnym poziomie stromizna trzymała do położonego na wysokości 1730 metrów n.p.m. sanktuarium. Odcinek 2500 metrów z Chiotti do Santuario di San Magno miał średnio 9,6 % przy max. 14 %.

 

Pół kilometra za tą świątynią minąłem schronisko „Tana della Marmotta” i w końcu mogłem złapać nieco oddechu. W środkowej części piętnastego kilometra nachylenie na przeszło 500 metrów spadło poniżej 5 %. Było lekko i miło, ale po minucie się skończyło. Do pokonania pozostało mi 7,5 kilometra pośród alpejskiej łąki. Droga biegła tu częściej zboczem góry po lekko zakrzywionych prostych niż typowymi serpentynami. Na początku osiemnastego kilometra napotkałem zbiorowisko głazów, tuż przed mostkiem nad niewielkim strumykiem. Odcinek 3400 metrów od Santuario di San Magno do owej przeprawy miał średnio 7,9 % przy kolejnym max. 14 %. Do szczytu brakowało jeszcze prawie pięciu kilometrów. Półtora kilometra dalej dojechałem do kilku zabudowań, fragmentu zniszczonego asfaltu i zasuszonych pozostałości po wypasie bydła w miejscu zwanym Gias Fauniera. Brązowa tabliczka tym razem informowała o stromiźnie 11,69 %. Wyżej minąłem jeszcze wojskowy hangar z dzikim boiskiem do siatkówki oraz kompozycje z kamieni w kształcie godła Piemontu. Dwa i pół kilometra przed finałem dogoniłem dzielną kolarkę i chwilę później oglądającego się za nią szosowca. Dokładnie 1400 metrów przed szczytem minąłem rozjazd Valle Stura (prosto) / Valle Maira (w prawo). W tym miejscu uczestnicy Giro 2003 z jadącym w ucieczce Darkiem Baranowskim skręcali ku linii premii górskiej na Colle d’Esischie. Na ostatnim kilometrze minąłem jeszcze parę kolarzy górskich, którzy zważywszy na zrytą nawierzchnie drogi mogli się czuć niemal jak u siebie w domu. Końcowe 4900 metrów miało średnio 9,1 % przy max. znów 14 %.

 

Zatrzymałem się przy dużej tablicy i końcowym punkcie pomiaru czasu. Do tego miejsca przejechałem 22,25 kilometra o przewyższeniu co najmniej 1659 metrów i średnim nachyleniu 7,45 %. Jeśli zawierzyć „google.maps” to amplituda tego podjazdu wyniosła nawet 1670 metrów. Niemniej to szczegół przy tej skali. Ze statystycznego obowiązku dodam, iż jechałem z przeciętną prędkością 13,372 km/h przy stosunkowo niskim VAM 997 m/h. Jeśli zaś wierzyć w licznikowy pomiar mocy to przez blisko sto minut miałem średnią 262 watów. Na szczycie mimo wysokości bliskiej naszym Rysom i porywistego wiatru było aż 26 stopni ciepła. Ze strony Colle Valcavera nadjechało dwóch włoskich amatorów. Jeden miał dobrze po pięćdziesiątce, drugi był o połowę młodszy. Kilka minut z nimi porozmawiałem. Starszy jegomość zaoferował, że zrobi mi zdjęcie pod pomnikiem „Pirata” z Cesenatico. Na początku zjazdu skręciłem jeszcze na chwilę w lewo by zobaczyć Colle d’Esischie. W 2007 roku przy okazji dwudziestej edycji amatorskiego maratonu La Fausto Coppi w jeden z kamieni wmurowano tu pamiątkową tablicę. Przyznam, iż zjeżdżałem z duszą na ramieniu. Na górze stwierdziłem bowiem, że tylna opona po środowych kamieniach na Pian del Re jest już nieźle przetarta i grozi przebiciem. Modliłem się w duszy by przetrwała ona do samego dołu. Udało się. Cało i zdrowo, przede wszystkim zaś na rowerze, a nie na piechotę około wpół do drugiej dotarłem na Piazza Roma w Pradleves. Przejechałem tylko 45,5 kilometra, ale z przewyższeniem 1614 metrów według jak zwykle „pesymistycznego” licznika. Podczas powrotu do Cerialdo w okolicy wioski Valgrana minąłem moich znajomych z Colle dei Morti.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Colle dei Morti (Fauniera) została wyłączona

Pian del Re (Monviso)

Autor: admin o 14. lipca 2010

W ostatnich dniach lipcowej wyprawy moją obowiązkową lekturą stała się kolejna książeczka z nieocenionej serii wydawniczej „Passi e Valli in Bicicletta”. Mianowicie niebieski tomik „Piemonte-2, Provincia di Cuneo, Versante Occidentale”, w którym zebrano opisy aż 53 kolarskich wzniesień z tych okolic. Pogrupowano je wedle kryterium geograficznego na sześć rozdziałów od L’Alta Valle del Po (Doliny Górnego Padu) na północy po Val Gesso i Val Vermenagna na południu. Cele moich rowerowych ekspedycji znajdowały się w pierwszym, czwartym, piątym i szóstym koszyku. Zgodnie z planem zacząłem swoje zwiedzanie od północy czyli wzniesienia Monviso – Pian del Re (2020 metrów n.p.m.). Znalazło się ono dwukrotnie w programie Giro d’Italia na początku lat dziewięćdziesiątych. W annałach Giro wydarzeń tych należy szukać pod hasłem „Monviso”, choć pod tą nazwą kryje się de facto wysoka na 3841 metrów n.p.m. najwyższa góra w paśmie Alp Kotyjskich. Niemniej miejscem do którego dociera szosa jest Pian del Re, górska polana położona ledwie 250 metrów od źródeł Padu, najdłuższej z włoskich rzek. Skąd królewska nazwa? Otóż ponoć właśnie w tym miejscu ćwiczył swe wojska podczas inwazji na Piemont w latach 30. XVI wieku król Francji Franciszek I Walezy, szykujący się do kolejnego etapu wojny ze słynnym cesarzem Karolem V Habsburgiem.

Uczestnicy Giro zajrzeli tu rok po roku, w latach 1991 i 1992. Pomimo wysokiej skali trudności tego wzniesienia różnice na mecie między czołowymi kolarzami były nieduże. Poniekąd dlatego, że finałowy podjazd nie był poprzedzony żadnymi premiami górskimi mogącymi zmiękczyć nogi uczestników tych edycji. Za pierwszym razem na 182-kilometrowym etapie ze startem w liguryjskiej Savonie triumfował Massimiliano Lelli, który o trzy sekundy wyprzedził trójkę: Jean-Francois Bernard, Franco Chioccioli (lider) i Marino Lejarreta oraz o 38 sekund Claudio Chiappucciego i Erica Boyera. Rok później kończył się tu 200-kilometrowy odcinek z początkiem w Vercelli we wschodnim Piemoncie. Znów w głównej roli wystąpił faworyt gospodarzy. Tym razem Marco Giovanetti, który na szczyt dotarł z przewagą 9 sekund nad Lellim. Podobnie jak rok wcześniej lider zawodów kontrolował przebieg wydarzeń docierając na metę na trzeciej pozycji. Był nim Miguel Indurain, który ze stratą 19 sekund przyprowadził grupkę kolarzy, w której byli też: Chiappucci, Franco Vona i Andy Hampsten. Czołowa „10-tka” tego etapu zmieściła się w ledwie 43 sekundach. Sądząc z tego co ujrzałem na ostatnich 9 kilometrach wzniesienia wielkie Giro nieprędko wróci w te strony. Aczkolwiek leżące za półmetkiem podjazdu Crissolo gościło w 2007 roku jeden z etapów młodzieżowego wyścigu Giro delle Valli Cuneesi.

Według książkowej informacji podjazd na Pian del Re należało zacząć nie w Calcinere, jak podawał mój profil, lecz w położonym przeszło sto metrów niżej 3-tysięcznym miasteczku Paesana. Aby tam dotrzeć musiałem przejechać 53 kilometry po drogach: SR-589 i SS-662. Wyjechałem sam startując z Cerialdo około wpół do dziesiątej. Za Buską zatankowałem samochód, na co był już czas po długim wtorkowym transferze. W Saluzzo skręciłem na zachód by przez Revello i Sanfront dotrzeć do Paesany. Nie dojechałem jednak do centrum tego miasteczka. Zatrzymałem się w strefie piknikowej przy via Roma, tuż za mostkiem nad młodziutkim jeszcze Padem. Jadąc w górę doliny znalazłem się w strefie lingua d’oc. Język oksytański jest najbliżej spokrewniony z  katalońskim i ma sześć dialektów: gaskoński, limuzyjski, owerniacki, langwedocki, prowansalski i vivaroalpejski. W średniowieczu był głównym językiem południowej Francji. Dziś włada nim tylko 3,3 miliona ludzi na terenie południowej Francji, kilkunastu dolin zachodniego Piemontu i Ligurii oraz w autonomicznej Val d’Aran (Vielha) po hiszpańskiej stronie Pirenejów. Ruszyłem ku nowej przygodzie kwadrans przed jedenastą przy temperaturze 30 stopni. Po niespełna 600 metrach dojechałem do ronda u zbiegu wychodzącej z miasteczka ulicy Via Nazionale oraz wiodącej ku Crissolo drogi prowincjonalnej SP-26, zwanej tu Via Pian Croesio.

 

W tym miejscu na wysokości 600 metrów n.p.m. zacząłem zrazu delikatny podjazd. Po chwili dojechałem do profesjonalnie wyglądającego młodego gościa zastanawiając się jak długo się z nim utrzymam. Na wysokości Eraski (1,1 km) mój przewodnik wziął jednak zakręt w lewo. Skręciłem za nim jako za miejscowym, ale tknięty przeczuciem zapytałem czy jedzie na Monviso. Okazało się, że wybrał on łatwiejszy 13-kilometrowy podjazd pod Pian Mune (1532 m. n.p.m.). Czym prędzej więc zawróciłem aby kontynuować jazdę w górę po SP-26. Przez pierwsze cztery kilometry wobec niewielkiej stromizny kręciłem na przełożeniu 39-19. Pominięty na internetowym profilu dojazd do Calcinere miał 3500 metrów o średnim nachyleniu 3,2 % i max. powyżej 6 %. Odcinek w sam raz na rozgrzewkę. Niemniej już za tą wioską trafiłem na długą i coraz bardziej stromą prostą, która skłoniła mnie do wrzucenia trybu „21”. W połowie piątego kilometra, który trzymał na poziomie ponad 7 % wjechałem w las, zaś droga stała się bardziej kręta. Równie wymagający był siódmy kilometr, na którym minąłem zjazd ku Oncino (6,3 km), a za nim parę klasycznych serpentyn. Niemniej aż do zjazdu ku Ciampetti (8,4 km) jechało mi się całkiem przyjemnie. Druga faza wzniesienia o długości 4900 metrów miała już całkiem przyzwoite średnie nachylenie 6,2 % i maximum ponad 11 % na wspomnianej prostej po przejechaniu 4,2 kilometra od ronda przed Paesaną.

 

Na tym jednak skończyły się uprzejmości. Prawdę mówiąc spodziewałem się cięższego wyzwania dopiero po minięciu Crissolo. Tymczasem już ponad trzykilometrowy odcinek przed tą miejscowością zmusił mnie do dużego wysiłku i sprawił, że miałem chwile zwątpienia we własne możliwości. Cały dziewiąty kilometr trzymał na poziomie 8,3 %, zaś dziesiąty podkręcił śrubę aż do 9,3 %. Nic dziwnego, że byłem już nieźle zdyszany gdy przejechawszy 9,7 kilometra minąłem zjazd ku Ostanie. Tymczasem do szczytu brakowało mi aż 11 kilometrów. Tablica przed wjazdem do Crissolo witała w krainie d’Oc, miejscu narodzin Padu pod zboczem Monviso. W miasteczku tym kończyła swój bieg droga SP-26. Liczący sobie 3400 metrów odcinek od bivio Ciampetti miał średnio 8,5 % i dwukrotny max. około 13 % w drugiej połowie dziesiątego kilometra. Na głównej ulicy Crissolo mogłem w końcu złapać głębszy oddech. Po prawej ręce mignął mi ładniutki kościółek San Rocco, zaś po lewej stronie hałasowały rwące jeszcze wody Padu. Skupić się jednak musiałem na znalezieniu drogi ku Pian del Re. Przejechałem Via Lungo Po i znalazłem się na Piazza Duca Abruzzi. Asfaltowa droga na wprost zdawała się ślepą uliczką. Wszelkie znaki przy drodze wskazały na to, iż chcąc dojechać na Pian del Re trzeba skręcić w prawo między dwoma budynkami. Szkopuł w tym, iż droga z asfaltowej stała się kamienista, a przy tym bardziej stroma niż we wiosce. Bojąc się upadku i defektu większość kolejnych 300 metrów przeszedłem szybkim krokiem.

 

Dopiero gdy dojrzałem kolejny fragment asfaltu ponownie wskoczyłem na rower. Po tej odrobinie przełaju czekała mnie jazda węższą, lecz przez przeszło kilometr niezbyt stromą drogą Po czterystu metrach wziąłem wiraż, mijając zjazd w lewo ku San Chiaffredo (12,7 km). Przyjemniejszy odcinek skończył się za osadą Serre (13,6 km). Wedle przydrożnej tablicy kolejny kilometr miał trzymać na poziomie powyżej 10,3 %, choć bliższa prawdy była raczej moja książka zapowiadająca tu stromiznę 8,5 %. Tak czy owak było ciężko, zaś stromizna skończyła się przed Serre Uberto (14,9 km). Jeszcze przed tą osadą w jednym z wiraży ujrzałem na murze hasło separatystów z Ligi Północnej czyli „Padania Stato Libero”. Przy przejeździe przez Serre Uberto natrafiłem na kolejny odcinek kamieni. Tym razem jednak tylko stumetrowy i na prawie płaskim odcinku, więc wziąłem go z rozpędu, acz wybierając sobie możliwie najbezpieczniejszy szlak przeprawy przez tą terenową pułapkę. Szybko wróciłem na twardszy grunt, lecz z wraz z nim wróciła spora stromizna. Szesnasty i siedemnasty kilometr na dojeździe do bazy turystycznej Pian della Regina (17,2 km – 1733 m. n.p.m.) miały mieć średnio: 8,4 % i 9,2 %. Ogółem odcinek 5400 metrów od centrum Crissolo po Polanę Królowej, będącą punktem startu do górskich wędrówek miał średnio 7,1 % przy dwukrotnym max. na poziomie 13 % w samej końcówce szesnastego i początku siedemnastego kilometra.

 

Do pokonania zostało mi jeszcze 3500 metrów o średnim nachyleniu 7,9 % i max. powyżej 12 % dwieście metrów za Pian della Regina. W zasadzie niespełna trzy ciężkie kilometry stromymi serpentynami i zboczem góry wśród alpejskiej łąki. Krajobraz wydał mi się podobny do widzianego przed dwoma laty na pobliskim gigancie Coll dell’Agnello. Trudny odcinek skończył się siedemset metrów przed Pian del Re. W końcówce stromizna nie wychylała się już ponad 7 %. Minąłem otwartą na oścież bramę oraz przedarłem się przez jeszcze jeden około stumetrowy odcinek kamieni. Zatrzymałem się przy punkcie pomiaru czasu jaki widziałem wcześniej na San Carlo. Na Pian del Re stoi schronisko i kilka pomniejszych budynków. Mimo pochmurnej aury nie brakowało turystów tak zmotoryzowanych jak i pieszych, wśród których najgłośniejsza była anglosaska młodzież. Spotkałem też grupkę amatorów kolarstwa starszej daty tzn. pięciu dżentelmenów i jedną białogłowę. W dole po lewej małe strumyki jednoczyły swe siły tworząc zalążek Padu, który po 652 kilometrach kończy swój bieg w Adriatyku. Ja zaś pokonałem 20,75 kilometra przy przewyższeniu 1420 metrów i średnim nachyleniu 6,84 %. Wspinałem się tym razem przez 1 godzinę 23 minuty i 2 sekundy, z przeciętną prędkością 14,993 km/h i VAM 1026 m/h. Gdyby nie zmyłka na dole i kamienie za Crissolo urwałbym pewnie z tego czasu jakąś minutkę. Nie da się jednak ukryć, że szczyt formy miałem już za sobą.

 

Na zjeździe początkowo krętym, więc i spokojnym, mogłem się nieco rozbujać na dłuższych i szerszych prostych za Crissolo. Wyjazdowego rekordu z San Carlo nie pobiłem, lecz dobiłem do poziomu 68 km/h. Na dojeździe do Paesany wcześniej zjechałem z SP-26 dzięki czemu przez via Monviso mogłem dotrzeć do centrum tego miasteczka, wiernego mowie swych przodków. Zrobiłem jeszcze zdjęcie kościoła św. Marii oraz uroczej kapliczki z religijnymi malowidłami po czym zawinąłem się do samochodu. Jazdę zakończyłem o godzinie 13:20 po przejechaniu tylko 42,4 kilometra o przewyższeniu co najmniej 1340 metrów. Tym samym około wpół do trzeciej po południu byłem w Cerialdo. Jakby nie patrzeć na zdobycie tej cennej góry do swej kolekcji mimo skromnego rowerowego przebiegu potrzebowałem aż pięciu godzin. Całe szczęście, że Iwona potrafiła znieść tego rodzaju szaleństwa. Na późne popołudnie zaplanowałem wspólną wycieczkę do Mondovi, leżącego niespełna 30 kilometrów na wschód od Cuneo. Pierwsze wzmianki o tej miejscowości sięgają roku 1198. Ciekawostką jest fakt, iż w XVI wieku było ono największym miastem całego Piemontu i siedzibą pierwszego w tym regionie uniwersytetu. Po dojechaniu na miejsce zaparkowaliśmy nad rzeką przy Piazza Ellero. Szybko zadbaliśmy o zakupy spożywcze na kolejne dni, po czym mieliśmy się wybrać do Piazza. To znaczy położonej na wzgórzu Monte Regale najstarszej z siedmiu dzielnic tego miasta. Niemniej zamiast podjechać tam samochodem i zaparkować przy Piazza d’Armi zafundowałem nam dwu i półkilometrowy marsz przez via Sant’Agostino i Via Nino Carboneri serpentynami na miarę kolarskiej premii górskiej. Towarzyszył nam przy tym 30-stopniowy upał, więc po takiej zaprawie byliśmy już mocno „ugotowani”. Zabrakło nam sił jak i czasu na godną tego miejsca spokojną przechadzkę.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Pian del Re (Monviso) została wyłączona

Sestriere x 2

Autor: admin o 13. lipca 2010

Po wyjeździe z Doliny Aosty moim ostatnim terenem łowieckim podczas dwutygodniowego pobytu we Włoszech miały być górskie drogi w zachodniej części Piemontu. Z najważniejszych kolarskich gór tego regionu poznałem jak dotąd tylko: Pratonevoso, Colle dell’Agnello i Colle di Sampeyre. Do tej krótkiej listy chciałem jeszcze dodać pięć skalpów dużej wartości. Moimi celami były: Colle del Sestriere, Monviso – Pian del Re, Colle della Fauniera, Colle della Lombarda i Colle di Tenda. Planując podróż na miejsce noclegowe bez wahania wybrałem Ca d’Abel na przedmieściach Cuneo. To znaczy gościnę u poznanych przed dwoma laty Franki i Giacomo Marchisio. Miejsce to było dobrą bazą wypadową do niemal każdego z wybranych przeze mnie wzniesień. Wyjątkiem w tym gronie było położone poza prowincją Cuneo czyli za daleko na północ Sestriere. Do tej słynnej stacji narciarskiej najrozsądniej było zajrzeć podczas naszego wtorkowego transferu z Nus do Cerialdo. Dlatego też całą podróż samochodem podzieliliśmy na dwie części. Pierwsza miała się skończyć w miasteczku Perosa Argentina leżącym w dolnej części doliny Val Chisone. Jak zwykle wzorowo zorganizowani wyruszyliśmy z La Vieux Sapin około dziewiątej rano. Tym razem darowaliśmy sobie podziwianie górskiej z drogi krajowej SS-26 i od razu wjechaliśmy na autostradę A-5. Po niespełna 40 kilometrach wyjechaliśmy z regionu Aosty. Na wysokości Settimo Torinese przeskoczyliśmy na autostradę A-55, aby od zachodu ominąć blisko dwumilionową aglomerację Turynu. Zjechaliśmy z niej przed Pinerolo, aby po drodze regionalnej SR-23 ruszyć w górę Val Chisone do wspomnianej Perosy.

Colle delle Sestriere (2035 metrów m. p..m.) to cała historia wyścigu Dookoła Włoch, choć tylko pięć razy w wybudowanej na tej przełęczy stacji narciarskiej wyznaczono etapową metę Giro d’Italia. Poza tym zachodnie oblicze tej góry zapisało też kilka ładnych kart w bogatych dziejach wyścigu Dookoła Francji. Sestriere pojawiła się na Giro jeszcze zanim w pierwszej połowie lat trzydziestych szef FIATA-a Giovanni Agnelli zaczął tu stawiać hotele budując mekkę dla miłośników narciarstwa alpejskiego. Właśnie tej górze należy się tytuł pierwszej poważnej góry w historii Giro. Pojawiła się ona w swej wschodniej wersji ze startem w Pinerolo na piątym etapie GdI z 1911 roku. Liczący 302 kilometry odcinek z Mondovi’ do Turynu wygrał Francuz Lucien Petit-Breton, acz pierwszy na przełęczy był bolończyk Ezio Corlaita. Trzy lata później organizatorzy Giro znęcali się nad kolarzami. Zafundowali im pięć ponad 400-kilometrowych odcinków, w tym „na dzień dobry” 468 km z Mediolanu do Cuneo, z przejazdem przez Sestriere od strony północno-zachodniej czyli ze startem w Val di Susa i końcówką od Cesana Torinese. Na górę jako pierwszy wjechał Angelo Gremo, który wygrał ten etap po przeszło 17 godzinach mordęgi. Nic dziwnego, że przy tak ekstremalnym programie cały wyścig ukończyło tylko 8 spośród 81 jego uczestników! Zachodnia wersja wzniesienia pojawiła się też na legendarnym etapie siedemnastym z 1949 roku. Tego dnia na 254-kilometrowym odcinku z Cuneo do Pinerolo wielki Fausto Coppi zaatakował już na granicznej Colle della Maddalena. Po 190 kilometrach samotnej szarży przez trzy francuskie przełęcze: Vars, Izoard i Montgenevre oraz Sestriere wygrał etap z przewagą blisko dwunastu minut nad Gino Bartalim i ponad dziewiętnastu nad kolejnymi zawodnikami. Tyleż legend z heroicznych czasów kolarstwa, w których Sestriere pojawiała się jedynie jako ważny przystanek na drodze do etapowego sukcesu.

Po raz pierwszy w roli etapowego gospodarza stacja ta na Giro wystąpiła dopiero w 1991 roku. Na 192-kilometrowym odcinku z Savigliano trzeba było dwukrotnie pokonać zachodni podjazd pod Sestriere. Ostatnie słowo należało wówczas do Hiszpana Eduardo Chozasa. Dwa lata później podjeżdżano od wschodu na 55-kilometrowej górskiej czasówce ze startem w Pinerolo. Ten maratoński jak na współczesne czasy etap prawdy wygrał Bask Miguel Indurain, z którym tylko o 45 sekund przegrał rosyjski Łotysz Piotr Ugriumow. Nasz Zenon Jaskuła był w tej próbie czwarty tracąc 2:48. W 1994 roku kolarze znów musieli podjeżdżać do Sestriere dwukrotnie od strony zachodniej. Najszybciej odcinek 121 kilometrów ze startem we francuskim Les Deux Alpes pokonał późniejszy mistrz olimpijski z Atlanty czyli Szwajcar Pascal Richard. Od zachodu podjeżdżano też w ramach 34-kilometrowej czasówki ze startem we francuskim mieście Briancon. Jako jedyny barierę godziny na trasie z przejazdem przez Montgenevre złamał w tej próbie Czech Jan Hruska. Jednak najistotniejszy był fakt, iż Stefano Garzellli zdystansował wielodniowego lidera Francesco Casagrande o blisko dwie minuty i zdobył tym sposobem różową koszulkę w przeddzień zakończenia wyścigu. Jako ostatni z sukcesu w Sestriere cieszył się w 2005 roku Wenezuelczyk Jose Rujano. Na kolejnym 190-kilometrowym etapie z Savigliano znów trzeba było podjechać do tej stacji dwukrotnie, ale tym razem od wschodu. Za pierwszym w całości, zaś drugim od poziomu wioski Pourrieres. Natomiast pomiędzy oboma podjazdami czekała jeszcze na kolarzy w sporej części szutrowa wspinaczka pod Colle delle Finestre. Na stulecie znajomości bardzo podobną końcówkę ma mieć przedostatni etap Giro 2011.

Na trasie „Wielkiej Pętli” podjazd do Sestriere pojawił się sześciokrotnie i co naturalne, zawsze w swym zachodnim wariancie. Po raz pierwszy w 1952 roku na 182-kilometrowym etapie z Bourg d’Oisans przez przełęcze: Croix de Fer, Telegraphe, Galibier i Montgenevre. Fausto Coppi wywalczył żółty trykot lidera na zboczach L’Alpe d’Huez, zaś po dniu przerwy przypieczętował swój triumf na etapie do Sestriere. Zaatakował na Galibier i dotarł do mety z przewagą ponad siedmiu minut nad Hiszpanem Bernardo Ruizem oraz dziewięciu i pół nad Belgiem Stanem Ockersem. Na kolejny finał w tym miejscu Tour czekał równo czterdzieści lat. W międzyczasie przemknął przez tą przełęcz w latach 1956 i 1966 na etapach z Gap i Briancon do Turynu. Na premii górskiej triumfowali znakomici górale Luksemburczyk Charly Gaul i Hiszpan Julio Jimenez, lecz na finiszu w stolicy Piemontu triumfowali szybcy Włosi: Nino Defilippis i Franco Bitossi. W 1992 roku na maratońskim dystansie 254,5 kilometra ze startem Saint-Gervais trzeba było pokonać przełęcze: Saisies, Roselend, Iseran, Mont Cenis i na koniec północno-zachodni wariant podjazdu pod Sestriere. Włoch Claudio Chiappucci wygrał wszystkie premie górskie, od połowy trzeciego podjazdu jechał sam i przetrwał pościg głównego faworyta wyścigu czyli Induraina oraz mistrza świata Gianniego Bugno. Na mecie „Il Diablo” o ponad półtorej minuty wyprzedził swego rodaka Franko Vonę. W 1996 roku wobec śniegu na przełęczach Iseran i Galibier start etapu przeniesiono z Val d’Isere do Les Monetier les Bains. Niemniej 46 kilometrów przez przełęcz Montgenevre i tak wystarczyło do zmiany lidera. Duńczyk Bjarne Riis wygrał po solowej akcji i odebrał prowadzenie Rosjaninowi Jewgienijowi Bierzinowi. Pogoda była nieco lepsza w 1999 roku gdy 213-kilometrowy etap ze startem w Le Grand Bornand i przejazdem przez Tamie, Telegraphe, Galibier i Montgenevre wygrał Lance Armstrong.

Ze względu na tak bogatą kolarską historię tej stacji narciarskiej zależało mi na zdobyciu Sestriere od obu stron. Nie chciałem jednak porzucać swej niewiasty na długie godziny. Postanowiłem ograniczyć swój rowerowy wypad do 60 kilometrów czyli dwóch podjazdów i krótkiego zjazdu z Sestriere do Cesana Torinese. Aby zyskać na czasie umówiliśmy się, że Iwona ruszy autem w górę Val Chisone i poczeka na mnie w Sestriere, skąd rozpoczniemy drugą część naszego transferu do Cerialdo. Ponieważ zatrzymaliśmy się na parkingu przy ulicy via 28 Aprile wystartowałem z miejsca około dwudziestu metrów wyżej niż początek przyjęty na profilu wzniesienia. Ruszyłem kwadrans po jedenastej przy 31 stopniach ciepła. Jadąc po via Nazionale alias SR-23 co chwila mijałem jakąś wioskę by na pierwszych dziesięciu kilometrach wymienić tylko: Meano (3,1 km), Castel del Bosco (7,3 km) i Villaretto (9,6 km). Pierwsza ćwiartka wzniesienia czyli odcinek z Perosy do Villaretto miała średnie nachylenie 3,7 % i max. ledwie 7 %. Jechałem na przełożeniu 39-19 z przeciętną prędkością 22,6 km/h. Po przejechaniu 13,7 kilometra minałem Depot, dokąd dociera jeden ze zjazdów z przełęczy Colle delle Finestre. Niespełna dwa kilometry później byłem już na przedpolu Fenestrelle. Militarne słownictwo jest tu jak najbardziej na miejscu, gdyż nad miejscowością góruje trzykilometrowej długości kompleks trzech fortów z XVIII wieku, który Królowi Sabaudii służył do obrony przed Francuzami. Ta konstrukcja wybudowana na zboczu o różnicy wzniesień 600 metrów jest tak ogromna, iż zyskała sobie przydomek „wielki mur Piemontu”. Wjeżdżając do tego miasteczka trafiłem na krótki odcinek prowadzący po kostce z dwoma klasycznymi wirażami. Opuszczając Fenestrelle miałem za sobą 16,5 kilometra. Druga część podjazdu o długości 6,9 kilometra miała zaś średnie nachylenie 3 % i max. 7 %. Ten odcinek przejechałem w tempie 23,8 km/h.

Zaraz za Fenestrelle zaczęła się najbardziej wymagająca faza tego wzniesienia czyli 2,5 kilometry wiodące do zjazdu na Usseaux. Trzeba tu było też przejechać przez 700-metrowy tunel. Wedle odczytu z mojego licznika ten fragment podjazdu nie był aż tak trudny jak to pokazano na profilu z „archivio salite”. Niemniej i tak średnia 6,6 % z maksimum blisko 9 % zmusiła mnie do wrzucenia przełożenia 39-21. Dodam, że jedyny raz po tej stronie przełęczy. Oczywiście nie dało się tu jechać równie szybko co przed Fenestrelle, acz przetrwałem ten stromy schodek całkiem zgrabnie bo  ze średnią prędkością 17,7 km/h. Potem znów było łatwiej i to znacznie czyli skromna stromizna na dwóch kilometrach do Pourrieres i zupełnie płasko na zbliżonej długości odcinku do Fraisse (22,8 km). Wobec tego skorzystałem z przełożenia 39-17, a nawet trybu „15”, choć równie dobrze mogłem tu wrzucić dużą tarczę. W końcu po przejechaniu 27 kilometrów wjechałem do Pragelato, gdzie gości witają sporej wielkości maskotki Zimowych Igrzysk Olimpijskich z 2006 roku. Podczas Igrzysk w Turynie o medale rywalizowali tu narciarze klasyczni czyli: skoczkowie, biegacze i biegaczki oraz specjaliści od kombinacji norweskiej. Za Pragelato podjazd wciąż trzymał delikatnie na poziomie około 3 %. Ogółem trzeci dłuższy fragment wzniesienia od Usseaux (19 km) po Traverses (29,8 km) miał średnie nachylenie tylko 2,6 % i max. niespełna 8 %. Prawdziwej wspinaczki zażyłem dopiero za Traverses. Końcowe 7,3 kilometra miało bowiem średnio 5,5 % przy max. 10 % około 36 kilometra. To również nie wydaje się wielkim wyzwaniem, ale po trzydziestu wcześniejszych kilometrach, a szczególnie w finale 200-kilometrowego etapu na pewno może dać się we znaki. Mnie przyhamowało do prędkości 17,9 km/h.

Pokonując dość szybko kolejne kilometry zastawiałem się, kiedy minie mnie mój wóz techniczny ze swym uroczym kierowcą. Okazało się, że przegapiłem ten moment. Iwona dość szybko pożegnała Perosę i wyprzedziła mnie już w początkowej fazie wzniesienia. Następnie zaparkowała u wjazdu do ośrodka niemal na wysokości kwiecistego ronda z napisem Sestriere i pięcioma kołami olimpijskimi. Dokładnie tym miejscu około trzynastej zakończyłem swą górską czasówkę. Przejechałem 37,1 kilometra w czasie 1 godziny 41 minut i 37 sekund tzn. ze średnią prędkością 21,905 km/h. Zdać by się mogło, iż to szybko jak na alpejski podjazd. Niemniej wspominany „Big Mig” na pokonanie 55 kilometrów z początkiem w Pinerolo potrzebował tylko 1h 36 minut i 29 sekund. Jednym słowem nawet 18 kilometrów przewagi na starcie nie wystarczyłoby mi na ujście przed Baskiem z Pampeluny. Jeśli przyjąć za podstawę do dalszych analiz oficjalne przewyższenie czyli 1427 metrów to okaże się, że średnie nachylenie tego podjazdu wyniosło ledwie 3,84 %. Wskaźnik VAM przy tak minimalnej stromiźnie musiał być skromny – wyszły mi ledwie 842 m/h. Choć niebo w Sestriere było lekko zachmurzone powietrze było nagrzane do 30 stopni. Na górze zatrzymałem się na około 25 minut. Czego tam nie ma pasaż handlowy z najdroższymi sklepami we Włoszech, korty tenisowe, osiemnasto dołkowe pole golfowe. No i oczywiście liczne wyciągi narciarskie. Od 1967 roku Sestriere zwykło gościć alpejski Puchar Świata. W sezonie 1997 zorganizowało nawet Mistrzostwa Świata w narciarstwie alpejskim, zaś w trakcie ZIO anno domini 2006 odbywały się tu slalomy i zjazdy alpejczyków. Powolutku przejechałem przez główną arterią stacji czyli Piazza Agnelli by z okolic pomarańczowej wieży hotelowej od zakrętu ze spiralną choinką zacząć spokojny zjazd do Cesana Torinese.

Już po kilkuset metrach nabrałem podejrzeń, iż być może po tej stronie Sestriere zjawiłem się nie w porę. Na poboczu poustawiane były trójkolorowe worki oraz snopy ze słomy zabezpieczające uczestników jakiegoś rajdu samochodowego. W miejscu gdzie droga SR-23 zbiega się z alternatywną szosą przez Bousson i Sauze di Cesana ustawiona stała metalowa konstrukcja pod którą wyznaczono linię mety. Na całej długości zjazdu pojawiały się dalsze zabezpieczenia oraz inne ślady obecności wyścigu, takie jak banery sponsorującej tą imprezę firmy oponiarskiej Pirelli czy linia startu tuż przed rondem na Piazza Vittorio Amadeo. Na szczęście okazało się, że było już po zawodach. Będący jedną z eliminacji Mistrzostw Europy Górskich Wyścigów Samochodów Historycznych rajd Cesana – Sestriere odbył się właśnie w miniony weekend, między 9 a 11 lipca Na dole zatrzymałem się u wejścia na mostek i ulicę via Roma, prowadzącej ku starej części Cesana Torinese. W miasteczku tym oraz pobliskim San Sicario podczas wspomnianych Igrzysk przeprowadzono zawody w saneczkarstwie, bobslejach, skeletonie, biathlonie oraz narciarstwie alpejskim kobiet. Będąc tu miałem dwa wyjścia. Mogłem ruszyć w prawo by na alei Viale 4 Novembre zacząć 13,5-kilometrowy podjazd do Sestriere przez Bousson. Ta dłuższa bo 13,5-kilometrowa wersja wzniesienia jest nieco łatwiejsza i na dobre zaczyna się dopiero po siedmiu kilometrach w Sauze di Cesana. Właśnie tędy wspinano się do Sestriere podczas edycji Giro i Touru z lat 1991-2000. Niemniej ostatnim razem czyli na etapie GdI z 2009 roku do Pinerolo jak i zapewne w „antycznych” czasach Petit-Bretona i Coppiego obowiązywała opcja krótsza czyli 11,2 kilometra po szosie SR-23. Nie chciałem kombinować, ani ułatwiać sobie zadania i wybrałem właśnie ów klasyczny wariant wspinaczki.

Ruszyłem około 13:50 na przełożeniu 39-21, które przydało się już po przejechaniu jakiś kilkuset metrów. Czekał mnie szybko najtrudniejszy na całej górze trzeci kilometr. Głównie za jego sprawą pierwsze 3100 metrów miało średnie nachylenie 6,5 % i max. 10 %. Po przejechaniu tego odcinka mogłem wrzucić twardsze 39-19, które stało się moim podstawowym przełożeniem na dalszą część góry. Środek wzniesienia był jego najłatwiejszą tercją, acz nie mogę powiedzieć by jechało mi się szczególnie łatwo. Nie sprzyjała temu duszna atmosfera, za sprawą temperatury wahającej się na poziomie od 32 do 34 stopni. Środkowe 4100 metrów miało średnio tylko 4,7 % przy umiarkowanym max. niespełna 8 %. Trudniej zrobiło się dopiero na wyjeździe z urokliwej wioski Champlas du Col. Na dziewiątym kilometrze pokonałem parę zakrętów, zaś na 800 metrów przed finałem dotarłem do wspomnianego zbiegu obu zachodnich dróg do Sestriere. Jeszcze tylko trochę wysiłku na odcinku do pomarańczowej wieży i niemal płaski finał na Piazza Agnelli. Finałowe 4000 metrów miało średnio 6,2 % i max. ponad 11 % osiągnięte dwukrotnie: pod koniec ósmego i na samym początku dziesiątego kilometra. Iwona czekała na mnie przy strzelistym obelisku z ujęciem wody tryskającej z głowy lwa. Napisy na pomniku świadczyły, iż pierwszą drogę przez Sestriere zaczęto budować w 1814 roku za sprawą Napoleona. Zachodni podjazd pod Sestriere w wybranej przez mnie opcji miał 11,22 kilometra co przewyższeniu 681 metrów daje przyzwoitą średnią stromiznę 6,06 %. Na jego pokonanie potrzebowałem 40 minut i 45 sekund czyli wspinałem się ze średnią prędkością 16,520 km/h, przy VAM 1002 m/h. Sumując oba podjazdy i zjazd do turyńskiej Cesany przejechałem 60,5 kilometra o łącznym przewyższeniu co najmniej 1987 metrów.

Po kwadransie na odpoczynek, spokojne dotarcie do samochodu i przebranie się w „cywilne ciuchy” jeszcze przed piętnastą byliśmy gotowi do dalszej części podróży. Pozostało nam do przejechania blisko 120 kilometrów po regionalnych drogach co oznaczało co najmniej dwie i pół godziny jazdy. Zresztą na zjeździe do Pinerolo zatrzymaliśmy się jeszcze kilka razy. Przede wszystkim w Pragelato przy skoczniach narciarskich i koło ronda z pociesznymi maskotkami. Nieco niżej u wjazdu do Fenestrelle by ustrzelić do swej galerii z podróży widok sławnego fortu. Po raz ostatni stanęliśmy w dolnej części Perosa Argentina przed budynkiem tamtejszego młyna. Na wysokości Pinerolo zjechaliśmy wskoczyliśmy na drogę SR-589 by pomknąć prosto na południe przez Cavour, Saluzzo i Buskę. Pod sam koniec już na przedmieściach Cuneo miałem drobne problemy z nawigacją. Za Madonna d’Olmo przeoczyłem dobrze ukryty zjazd ku Cerialdo i musieliśmy się zatrzymać aby na spokojnie zorientować się gdzie jesteśmy i jak z tego miejsca dotrzeć do Ca d’Abel. Na szczęście nie musieliśmy kluczyć zbyt długi i około osiemnastej trafiliśmy na miejsce. Ponieważ w cenie naszej rezerwacji mieliśmy nocleg ze śniadaniem, zaś kuchnia była chwilowo niedostępna zdecydowaliśmy się po rozpakowaniu podjechać na wieczorny spacer i kolację w Cuneo. Zaparkowaliśmy na Piazza Torino we wschodniej części starego miasta. Następnie poszliśmy ku centrum po via Roma. Dwa miesiące wcześniej mknęli tędy do zwycięstwa na drużynówce kolarze Liquigasu z Sylwestrem Szmydem i Maciejem Bodnarem w składzie. Gdy doszliśmy do Piazza Galimberti naszym oczom okazał się widok rodem z ulic Neapolu. Niemniej akurat ten śmietnik był jedynie tymczasowy. Zwykł się pojawiać tylko we wtorkowe wieczory wraz z zakończeniem dnia targowego na głównym placu miasta.

Napisany w Bez kategorii | Możliwość komentowania Sestriere x 2 została wyłączona