banner daniela marszałka

Lago del Naret

Autor: admin o środa 28. czerwca 2023

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Bignasco

Wysokość: 2312 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 1871 metrów

Długość: 31,9 kilometra

Średnie nachylenie: 5,9 %

Maksymalne nachylenie: 16,5 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

W obliczu tej góry wszystkie wzniesienia, które pokonaliśmy od sobotniego wieczoru do wtorkowego południa wyglądały jedynie na solidną rozgrzewkę. W środę wzięliśmy się za bary z 32-kilometrowym podjazdem pod Lago del Naret. Zdecydowanie najtrudniejszą kolarską wspinaczką w kantonie Ticino i przynajmniej według strony „cyclingcols” jedną z pięciu najcięższych na terenie całej Szwajcarii. Niemniej ta skala trudności nie wynika z przytoczonego dystansu, lecz z ogromnej różnicy poziomów, które trzeba pokonać pomiędzy wioską Bignasco a stworzonym przez człowieka jeziorkiem w Alpach Lepontyńskich. Niewiele jest na Starym Kontynencie szosowych podjazdów o przewyższeniu ponad 1800 metrów. Zapewne kilkanaście. W ciągu dwóch pierwszych dekad swych letnich podróży zaliczyłem tylko dziewięć tak sporych premii górskich. Przy tym najmniejszą z nich było legendarne Passo dello Stelvio (od Prato), zaś największą Colle delle Nivolet (od Locany). Rok 2023 okazał się być sezonem udanych polowań na takie olbrzymy. Dane mi było bowiem dołożyć do owej kolekcji aż cztery tego rodzaju sztuki. Lago del Naret było pierwszą z nich. Jeszcze na tej samej wyprawie zaliczyłem też Forcolę di Livigno (od Tirano), zaś we wrześniowej Andaluzji „zmęczyłem” Capileirę oraz bijącą wszelkie rekordy Pico Veletę. Aby poznać Lago del Naret po dwunastu latach znów musiałem się wybrać do Valle Maggia. To największa dolina w Ticino. Zajmuję obszar blisko 570 km2, co stanowi 1/5 całej powierzchni tego kantonu.

Wycieczkę z 2011 roku zakończyłem w Cevio. Wiosce będącej stolicą dystryktu Vallemaggia. Przy tamtej okazji wraz z Darkiem Kamińskim i trzema innymi kolegami podjechałem jedynie do „walserskiej” osady Bosco-Gurin. Zrobiliśmy zatem 16-kilometrowy podjazd przetestowany w Tour de Suisse z 1997 roku, na którym zwyciężył Bask David Etxebarria. Jakoś nie pomyślałem wówczas o głównej atrakcji doliny Maggia. Jednak z drugiej strony zaoszczędziliśmy na tym sporo czasu. Dzięki czemu w drodze powrotnej do Verbanii mogliśmy jeszcze pokonać sztywny podjazd z Vira Gambarogno na Alpe di Neggia. Tym razem musiałem dojechać ciut dalej na północ, do wspomnianego już Bignasco. Transfer 84-kilometrowy czyli podobnej długości co mój wtorkowy do Faido. Niemniej to właśnie ten dojazd zabrał nam najwięcej czasu, a to dlatego że jedynie między Lugano i Locarno mogliśmy skorzystać z autostrad tzn. A2 i A13. Potem trzeba było już jechać po znacznie wolniejszej drodze kantonalnej nr 407. Valle Maggia swe imię zawdzięcza rzece o tej samej nazwie. Ta ma źródła na zboczach góry Pizzo Cristallina (2911 m. n.p.m.). Życie ma krótkie, lecz niekiedy burzliwe. Jej długość to tylko 56 kilometrów, uchodzi bowiem do Lago Maggiore pomiędzy Asconą i Locarno. Słynie z tego, że w trakcie wiosennych czy jesiennych ulew bardzo szybko wzbiera w niej poziom wody. Ponoć ustanowiła w tej kategorii niejeden europejski rekord. Na wysokości Bignasco dolina Maggia dzieli się na dwie mniejsze. Na zachód odchodzi stąd Val Bavena, zaś na wschód Val Lavizzara. Pierwsze 20 kilometrów podjazdu pod Lago del Naret prowadzi przez tą drugą.

Jest jeszcze jedna ciekawostka na temat Bignasco, że tak powiem z „prawniczej łączki”. Z tej liczącej dziś około 300 dusz wioski pochodzi Carla del Ponte. Szwajcarska prokurator, która swego czasu stała na czele Międzynarodowych Trybunałów Karnych powołanych przez ONZ celem osądzenia winnych zbrodni w Rwandzie i krajach byłej Jugosławii. Dojechawszy na miejsce wypakowaliśmy się na parkingu pod skałami. Wspomniałem już jak długi i wielki podjazd mieliśmy przed sobą. Dodam, iż szykowała się nam wspinaczka o bardzo zmiennym charakterze. Przy tym najtrudniejsze kawałki miała nam zaserwować w swym wysokogórskim finale powyżej Lago del Sambuco. Według „cyclingcols” mieliśmy pokonać w sumie 9,3 kilometra dystansu przy stromiźnie 10% lub większej. Na całej górze mogliśmy się spodziewać piętnastu półkilometrowych segmentów o dwucyfrowym nachyleniu, w tym czterech na poziomie od 12 do 14%. Poza trzema „10-tkami” ze środkowej tercji wzniesienia wszystkie pozostałe stromizny czekały nas dopiero powyżej 1500 metrów n.p.m. O bardzo szczegółowy opis tego wzniesienia postarał się autor strony „massimoperlabici”. Uproszczając jego podział Lago del Naret na odcinki mogę się pokusić o takie streszczenie. Po wyjeździe z Bignasco łagodny odcinek do Prato-Sornico czyli 8,7 kilometra z przeciętną 3,4%. Potem solidniejsze 6,5 kilometra ze średnią 6,6% poprzedzające Piano di Mogno, w tym kręty i dość stromy odcinek między Peccią i Camblee. Następnie 4,6 kilometra na dojeździe do Diga di Sambuco o przeciętnej 6,3%, najbardziej wymagające przez półtora kilometra za wioską Fusio. Dalej odcinek wzdłuż jeziora praktycznie płaski o długości 3200 metrów. No i w końcu „wielki finał” czyli 9 kilometrów o średniej aż 9,4%. De facto dwa ostre odcinki przedzielone kilkusetmetrowym wypłaszczeniem na polanie Campo la Torba na wysokości 1750 metrów n.p.m.

Ze względu na długi dojazd podobnie jak w poniedziałek nasz rowerowy odcinek specjalny zaczęliśmy kwadrans po jedenastej. Na starcie było ciepło, acz bez przesady. Temperatura 27 stopni nie mogła już na nas zrobić większego wrażenia. Dla mnie było jasne, iż tak ciężkiej góry nie wjadę razem z Piotrem. Zagadką pozostawało jak długo utrzymam jego tempo oraz jaką będę miał stratę na mecie. Łagodna pierwsza tercja wzniesienia dawała mi nadzieję na wspólną jazdę przynajmniej przez pierwsze 10 kilometrów. Na początek przejechaliśmy przez mostek nad potokiem Bavena, po czym zostając na prawym brzegu rzeki Maggia minęliśmy sąsiadującą z Bignasco wioskę Cavargno. W niespełna 20 minut dojechaliśmy do Broglio, skąd w drodze powrotnej mogliśmy zrobić podjazd do Alpe Brunescio (1522 m. n.p.m.). Niemniej to stroma wspinaczka o długości 8,7 kilometrów przy średniej 9,4%. Ciekawa opcja dla każdego kogo sam podjazd pod Lago del Naret by nie nasycił. Od razu dodam, że nasze ambicje ów gigant zaspokoił. Wracając nie mieliśmy ochoty na żadne dokładki. Tymczasem za Prato-Sornico zacząłem powoli tracić do Piotra. Przy czym w Peccia po przeszło 10 kilometrach dzieliło nas tylko kilkanaście sekund. Na rozjeździe trzeba było wybrać prawą opcję by zmierzyć się z pierwszym naprawdę trudnym fragmentem tego wzniesienia. Dodam bardzo efektownym, albowiem na dystansie ledwie półtora kilometra było tu do pokonania aż 11 wiraży, zaś niewiele wyżej jeszcze dwie pary zakrętów. W sumie w trakcie całej wspinaczki jest tu do przejechania 35 „tornanti”. Pod koniec czternastego kilometra minąłem kamienne domki i kościółek w Camblee. Natomiast na początku szesnastego nieco większą osadę Mogno.

Ostatnią stale zamieszkaną miejscowością na tym szlaku jest Fusio należące do gminy Lavizzara. Biorąc pod uwagę liczbę widzianych tam domów aż trudno uwierzyć, iż wioska ta ma ledwie 50 mieszkańców. Kilkaset metrów za nią rozpoczął się trudny odcinek, który wywiózł nas na poziom bliski Lago del Sambuco. Na ostatnich sześciuset metrach przed jeziorem teren wznosił się już tylko delikatnie. Zaporę minąłem po przejechaniu 19,6 kilometra. Powstała ona w 1956 roku i robi wrażenie swymi rozmiarami. Ma wysokość aż 130 i długość 363 metrów. Dzięki niej na wysokości 1461 metrów n.p.m. powstał akwen o powierzchni 111 hektarów i objętości 63 milionów m3. Jego zasoby wykorzystywane są przez elektrownie wodne Maggia. W tym miejscu Val Lavizzara przechodzi w dziką Val Sambuco. Dystans dzielący mnie od Piotra stale się powiększał, acz różnica nie rosła szybko. Przy kaplicy we Fusio traciłem półtorej, zaś mijając Diga di Sambuco równo dwie minuty. Odcinek wzdłuż wschodniego brzegu jeziora był płaski, więc potraktowałem go ulgowo oszczędzając siły na najtrudniejszą tercję wzniesienia. Tym samym po 23 kilometrach podjazdu Pietro miał nade mną 2:40 przewagi. Zatem gdy ja wznawiałem swoją wspinaczkę on zapewne walczył ze stromizną od kilkuset metrów będąc w pobliżu zakrętów nr 23 i 24. Za nimi pojawiła się blisko dwukilometrowa prosta, pod koniec której trzeba było pokonać najwyższą stromiznę tego wzniesienia. Pod koniec 26-tego kilometra zaczął się przejazd przez Campo la Torba czyli kilkaset metrów na złapanie głębszego oddechu przed przeszło 5-kilometrowym finałem. Ogólnie bardziej stromym niż sekcja między jeziorem a polaną, a do tego dwukrotnie od niej dłuższym.

W nogach mieliśmy już ponad 26 kilometrów, a do mety podjazdu wciąż było daleko. W pionie trzeba było bowiem pokonać jeszcze 560 metrów. Niemal każdy kolejny segment na poziomie minimum 10%, zaś najtrudniejszy w tym zestawie czwarty kilometr od końca ze średnią 12,3%. Pogoda była bez zarzutu i widoczki bajeczne. Wąska wstążka asfaltu śmiało wiła się do góry na dwóch sektorach ochoczo korzystając z wiraży. Wraz z końcem 28 kilometra zostawiłem za plecami ostatnie drzewa w tej górskiej krainie. Kilometr dalej minąłem pierwsze z jeziorek jakie można tu napotkać czyli Lago di Sassolo. Tuż za nim nieco większe Lago Superiore. Dopiero po przejechaniu 31 kilometrów ujrzałem przed sobą Diga del Naret II. Zaporę z roku 1970 wysoką na 45 i długą na 260 metrów. Jeszcze tylko chwila szybkiego zjazdu w kierunku mrocznego Lago Scuro i na sam koniec czterysta metrów stromej wspinaczki na poziom tamy. Na dotarcie do niej potrzebowałem blisko dwóch godzin i kwadransa. Niemniej nie od razu wjechałem na jej koronę. Nie dostrzegłem na niej kolegi, więc pojechałem w prawo wpadając na plac przy większej i starszej o rok Diga del Naret I. Tam zrobiłem pierwsze zdjęcia i filmik. Wymieniłem się wrażeniami z Piotrem. On „zmęczył” tą wielką górę w 2h 07:25. Ja potrzebowałem na to 2h 14:19 (avs. 14,3 km/h). Ostatecznie straciłem więc blisko siedem minut, z czego nieco ponad trzy na 5,5 kilometrach powyżej Campo la Torba. Tym niemniej byłem z siebie zadowolony. Mniejsza bowiem o czas. Najważniejszy był dla mnie fakt, iż bez większej zadyszki wytrzymałem tak potężny podjazd. To dawało mi nadzieję, iż z dnia na dzień z moją formą będzie nieco lepiej. KOM z Lago del Naret należy do Szwajcara Marcela Wyssa, byłego kolarza IAM Cycling, który w październiku 2022 roku o blisko osiem minut poprawił poprzedni rekord należący do Filippo Ganny.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/9351398786

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/9351398786

LAGO del NARET by PIETRO

https://www.strava.com/activities/9351173657

ZDJĘCIA

Naret_01

FILM

Napisany w 2023a_Ticino & Lombardia | Możliwość komentowania Lago del Naret została wyłączona

Cari

Autor: admin o wtorek 27. czerwca 2023

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Faido

Wysokość: 1649 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 932 metry

Długość: 11,6 kilometra

Średnie nachylenie: 8 %

Maksymalne nachylenie: 12,5 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

We wtorek raz jeszcze wybrałem się do Valle Leventina, lecz tym razem samemu. Piotr został w Porlezzy by tego dnia zrobić umiarkowanie trudną trasę wokół Lago di Lugano. To był jego sposób na regenerację po ciężkim etapie wokół Airolo. Zarazem pierwszy z kilku autorskich projektów na poznanie nieznanych mu dotąd okolic tak tego jeziora jak i pobliskiego Lago di Como. Około wpół do dziesiątej wyjechał zatem z domu i ruszył zrazu po płaskim terenie w stronę Osteno. Tam rozpoczął dwuczęściowy podjazd do Lanzo d’Intelvi (872 m. n.p.m.) o długości niespełna 12 kilometrów. Na początku zjazdu wjechał do Szwajcarii (21 km), by następnie przez Arogno dotrzeć do Maroggi na południowo-wschodnim brzegu Lago di Lugano. Następnie wjechał na wciśnięty w to jezioro półwysep korzystając z grobli między miejscowościami Bissone i Melide. Na nim pokonał przeszło 5-kilometrowy podjazd do osady Pescia, po czym miał już raczej z górki aż po Lugano. Na wylocie z tego miasta ostatnia hopka, po czym już płasko do włoskiej granicy. Wróciwszy do Italii miał jeszcze do pokonania 9 kilometrów przed popołudniową sjestą pod dachem Villa Caterina. W sumie przejechał 65 kilometrów z przewyższeniem 1233 metrów. Jak stwierdził to była bardzo przyjemna przejażdżka, choć upał miejscami dokuczał. Nic dziwnego skoro jego licznik zanotował maksymalną temperaturę rzędu 36-38 stopni. Gdy Piotrek zaczynał swój etap wokół północnej części Lago di Lugano, ja byłem już w samochodzie gotów na transfer po szlaku poznanym w poniedziałek. Wtorkowy dojazd miał być nieco krótszy, bo 83-kilometrowy.

Musiałem dojechać do Faido. To niespełna 3-tysięczne miasteczko jest stolicą dystryktu Leventina. Ściągnął mnie do niego widziany na Tour de Suisse podjazd do stacji Cari. Wypróbowany na piątym etapie Dookoła Szwajcarii z roku 2016. To była bardzo ciekawa edycja owej imprezy. Dość powiedzieć, że ten 9-dniowy wyścig miał aż 7 różnych liderów! Wygrał ją ostatecznie ledwie 22-letni Kolumbijczyk Miguel Angel Lopez. Natomiast w Cari triumfował jego rodak Darwin Atapuma, którego zapamiętałem jako walecznego, acz nieco pechowego górala. W latach 2016-17 był bliski zwycięstwa etapowego w każdym z trzech Wielkich Tourów, lecz koniec końców nie wygrał w żadnym. Tym samym sukces z trasy TdS pozostał najcenniejszym w jego karierze. Ten etap liczył sobie ledwie 126 kilometrów. Owszem był krótki, ale za to treściwy. Jechano z Brig w kantonie Wallis, zaś przed finałowym wzniesieniem trzeba było też pokonać Furkapass i Gottarda. Atapuma wziął udział w 24-osobowej ucieczce i jako jedyny z tak licznego grona nie pozwolił się dogonić najmocniejszym zawodnikom tego wyścigu. Na mecie wyprzedził o cztery sekundy Warrena Barguila oraz o siedem Pierre-Rogera Latoura. Ten drugi na dobę został kolejnym liderem. Co ciekawe obaj Francuzi stanęli później na drodze Darwina do cenniejszych triumfów. Latour ograł go w zaciętym finiszu na Alto de Aitana z VaE-2016, zaś Barguil przegonił na końcówce Col d’Izoard z TdF-2017. Po dojechaniu do Faido miejsce na pozostawienie samochodu znalazłem przy Via Balcengo, w pobliżu miejscowego cmentarza. Tym samym na początek musiałem nieco zjechać co centrum miasteczka.

Z Faido do Cari można wjechać na dwa sposoby. Szlak północny wiedzie przez Mairengo, Osco i Tarnolgio. Natomiast południowy biegnie przez Calpiognę, Campello i Molare. Organizatorzy Tour de Suisse wybrali ten drugi wariant, więc to na nim chciałem się sprawdzić. Kilka minut po jedenastej ruszyłem pod górę wjeżdżając na Via Ospedale. Po przejechaniu trzystu metrów minąłem pierwszy z 19 wiraży tego wzniesienia. Zakręt ten wytyczono na wiadukcie ponad torami kolejowymi. Drugi pokonałem w połowie pierwszego kilometra na wysokości miejscowego szpitala. Dzień był ciepły, ale niebo z lekka zachmurzone. Temperatura utrzymywała się na poziomie 27-29 stopni. Na drugim kilometrze nachylenie wzrosło do 8%. Potem było jeszcze trudniej. W środkowej fazie tego podjazdu są cztery półkilometrowe segmenty o średniej 9% i jeden na poziomie 10%. Trasa kręta, szczególnie na pierwszych sześciu kilometrach. Na siódmym wirażu, po 2600 metrach od startu, minąłem zjazd ku wioskom Figgione i Rossura. Do Calpiogny dotarłem po przejechaniu pięciu kilometrów. Do końca siódmego kilometra stromizna była znacząca. Potem można było odsapnąć na znacznie łatwiejszym odcinku wokół Campello. Podjazd „odżył” za mostkiem na początku dziewiątego kilometra. Na garażu stojącym przy wirażu nr 17 pozostał jeszcze ślad po wyścigu sprzed siedmiu lat. To znaczy rzemieślnicza konstrukcja w kolorze czerwonym imitująca sylwetkę kolarza. Po kolejnym kilometrze przejechanym w terenie o zmiennym nachyleniu dotarłem do ostatniego zakrętu na wysokości Mollare (9,7 km). Musiałem tu odbić w lewo, zaś do mety pozostały mi niecałe dwa kilometry i przeszło 150 metrów w pionie.

Droga na blisko kilometr obrała teraz północny kierunek. Po czym za mostkiem nad potokiem Bassengo, tuż przed wjazdem do stacji, skręciła na zachód. Końcówka trzymała dość mocno, bo na poziomie 8-9%. Tym samym finisz na ulicach Cari do szybkich nie należał i nieco mi się dłużył. Wyglądałem zatem końca owej wspinaczki mijając domy rozrzucone wzdłuż głównej drogi. Po przejechaniu 11,2 kilometra dotarłem do miejsca, gdzie szosę poszerzono by po obu jej stronach zrobić miejsca parkingowe. To był już zwiastun bliskiego końca wspinaczki. Jeszcze jeden plac, delikatny zakręt w lewo i po około godzinie walki byłem na mecie. Tam gdzie moja asfaltowa ścieżka zwężała się o połowę. Podjazd do łatwych nie należał. Nieco się na nim pomęczyłem. Oczywiście nie było mowy o kryzysie takim jak na drugich górach dwóch poprzednich etapów. Według stravy wspinaczka ta zabrała mi 1h 00:13 (avs. 11,4 km/h), więc biorąc pod uwagę rzeczywiste przewyższenie wykręciłem tu VAM na poziomie około 930 m/h. Wrażenia z jazdy miałem takie sobie. Po zjeździe do Faido mogłem jeszcze wypróbować północną drogę do Cari, a przy tym zrobić sobie finisz w nieco wyżej usytuowanym gospodarstwie Predelp (1675 m. n.p.m.). To byłoby tylko 10,5 kilometra, ale ze średnią aż 8,9%. Zastanawiałem się czy stać mnie jeszcze i na ten podjazd. Zapewne jakoś był sobie z nim poradził, ale jakim kosztem? Niewykluczone, że znów kończyłbym drugą górę dnia w systemie ratalnym. Tymczasem nazajutrz mieliśmy się zmierzyć z prawdziwym gigantem, przeszło 30-kilometrową wspinaczką na Lago del Naret. Uznałem, że przyda mi się lżejszy dzień przed tym wyzwaniem, więc tym razem tradycji nie stało się zadość.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/9344119169

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/9344119169

GIRO del LAGO di LUGANO by PIETRO

https://www.strava.com/activities/9343063920

ZDJĘCIA

Cari_01

FILM

Napisany w 2023a_Ticino & Lombardia | Możliwość komentowania Cari została wyłączona

Lago Ritom

Autor: admin o poniedziałek 26. czerwca 2023

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Piotta

Wysokość: 1852 metry n.p.m.

Przewyższenie: 836 metrów

Długość: 10,1 kilometra

Średnie nachylenie: 8,3 %

Maksymalne nachylenie: 13 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Jak już wspomniałem z przełęczy Novena ruszyliśmy w przeciwnych kierunkach. Ja z powrotem do samochodu, zaś Piotr dalej na zachód ku Ulrichen w kantonie Wallis. Tego dnia miał wyborną okazję do wykonania pięknej rundki w sercu górskiej Szwajcarii. Pogoda dopisywała, więc takiej szansy nie mógł zmarnować. Zatem zjechawszy z Nufenen odbił na północny-wschód i po płaskim dojechał do Oberwald. W tej wiosce zaczął zachodni podjazd na Furkapass (2431 m. n.p.m.). Ta wspinaczka ma długość 16,7 kilometra przy średniej 6,4%, więc była to jego kolejna premia górska z przeszło „tysiakiem” metrów w pionie. Na tej przełęczy wjechał do kantonu Uri by przez Realp zjechać do Hospental. Następnie by domknąć rundę musiał skręcić na południe i pokonać ostatnią „kwartę” północnego Gottarda (2108 m. n.p.m.) czyli 9 kilometrów z przeciętną 6,8%. Na ostatnich przeszło 3 kilometrach skorzystał ze „strada vecchia”, więc posmakował też alpejskiego bruku. Niemniej na zjeździe do Airolo wolał już ominąć kamienistą via Tremola i pomknął do swej mety drogą krajową nr 2. W sumie przejechał ponad 104 kilometry z łącznym przewyższeniem 2962 metrów. Na trasie spędził 6 godzin i 5 minut, ale czystej jazdy miał tylko 4h 59:12, co dało mu średnią prędkość 20,9 km/h. Mnie na przełomie czerwca i lipca nie stać było na podobne „ekscesy”. Dlatego musiałem sobie poszukać pojedynczej górki na aktywne spędzenie najbliższych paru godzin. Poważnie rozważałem odświeżenie swej znajomości z Gottardem. Owszem wjechałem już na tą przełęcz od strony południowej. Jednak zrobiłem to w warunkach wyścigowych podczas Alpenbrevet Gold z 2008 roku. Teraz mogłem się jej przyjrzeć na spokojnie i przy okazji uwiecznić na zdjęciach. Poza tym przedłużając sobie ów podjazd o niezbyt trudne 4 kilometry z hakiem mogłem skończyć wspinaczkę na nieznanym mi Passo Scimfuss (2238 m. n.p.m.).

Nie powiem kusiła mnie ta perspektywa. Niemniej ostatecznie uznałem, iż w przeważającej mierze byłaby to dla mnie „powtórka z rozrywki”. A poza tym nie zachęcały do niej opcje powrotne. To znaczy zjazd po kostkowanym dukcie lub też w niemałym ruchu samochodowym na krajowej „dwójce”. Dlatego odpuściłem sobie ten temat. Tym łatwiej, iż nieopodal miałem niewidziany jeszcze, a przy tym  wymagający podjazd pod Lago di Ritom. W dodatku poprowadzony cichą drogą na uboczu głównej doliny. Pozostawało tylko wybrać któryś z trzech wariantów tego wzniesienia opisanych na stronie „climbfinder”. W zasadzie trzy są jedynie dolne połówki owej wspinaczki, albowiem od wysokości 1410 metrów n.p.m. ku mecie na zaporze wiedzie już tylko jedna wąska droga. A co do miejsca startu. Po pierwsze można było zacząć zabawę na południowym krańcu Airolo z poziomu 1124 metrów n.p.m. poniżej Madrano. Poza tym przeszło sto metrów niżej we wiosce Piotta lub też najniżej pomiędzy Ambri i Quinto z wysokości ledwie 982 metrów n.p.m. Zatem im start dalej na południe tym większe byłoby przewyższenie do zrobienia, a przy okazji trudniejsza wspinaczka. Wybrałem opcję pośrednią, więc dojechawszy na parking ponad Airolo wsiadłem do samochodu by pokonać nim niespełna 7 kilometrów dzielące mnie od Piotty. Wolałem nie tracić sił na dojazd. Tak ze względu na upał panujący w dolinie jak i perspektywę późniejszego powrotu do auta pod górę. Miejsce na rozładunek znalazłem na poboczu Via Funicolare. Drogi wiodącej ku dolnej stacji ekstremalnej kolejki szynowo-linowej. Oddana do użytku publicznego już w 1921 roku funiculare Piotta-Ritom na dystansie ledwie 1,369 kilometra pokonuje aż 785 metrów przewyższenia przy maksymalnym nachyleniu 87,8%! To jedna z najbardziej stromych tego typu tras na świecie.

Szosowa droga łącząca Piottę z Lago Ritom również do łagodnych nie należy. Wymiarami przypomina pirenejski podjazd na Pla d’Adet, na którym etapy Tour de France wygrywali Zenon Jaskuła i Rafał Majka. Aczkolwiek na premii górskiej z Val Leventina trudniejsza jest górna, a nie dolna połówka. Pierwsze sześć kilometrów tego wzniesienia to owszem solidna wspinaczka z przeciętnym nachyleniem 7,4%. Jednak to nic przy kolejnych trzech, gdzie na odcinku poprzedzającym dojazd do górnej stacji wspomnianej kolejki średnia wynosi aż 11,1%. W miejscu, gdzie ma swój finał mrożąca krew w żyłach jazda wagonikiem po górskim zboczu w zasadzie kończy się też męka kolarza zmierzającego ku wodom jeziora Ritom. Do wjazdu na koronę zapory pozostaje stąd co prawda 1300 metrów, ale już przy ogólnie łagodnym nachyleniu, bo z przeciętną 4,5%. Gdy około wpół do trzeciej szykowałem się na spotkanie z tym podjazdem wiedziałem, że jego stromizna będzie tylko jednym z dwóch, a może trzech przeciwników. Drugim było zmęczenie po Novenie, zaś trzecim być może najgorszym bardzo wysoka temperatura. Czy aż tak ekstremalna jak zanotował to mój licznik śmiem wątpić. Garmin na pierwszych kilometrach tego podjazdu trzymał zapis na poziomie aż 41 stopni! Nawet jeśli faktycznie było to kilka stopni mniej to i tak oznaczało wspinaczkę w warunkach cieplarnianych. Zatem spocony już na starcie ruszyłem na wschód z nadzieją, iż starczy mi energii na niespełna godzinę walki z tą górą. Po około dwustu metrach przejechałem nad autostradą A2, zaś po przebyciu 450 metrów skręciłem w lewo, pokonując pierwszy z piętnastu wiraży tego wzniesienia.

Chwilę później wziąłem kolejny, zaś w trakcie przejazdu przez Scurengo jeszcze dwa razy zmieniłem kierunek jazdy, zanim dotarłem do połowy drugiego kilometra. Następnie trzeba było pokonać prostą o długości kilometra z przejazdem obok Sanatorio del Gottardo. To tu również mój szlak drogowy po raz pierwszy przeciął trasę stromej funiculare. Od połowy trzeciego kilometra Via Piora znów zaczęła się piąć po serpentynach. Na kolejnym kilometrze zaliczyłem aż pięć wiraży. Z czasem stromizna zaczęła rosnąć i całe półtora kilometra przed Altanką trzymało już na poziomie 9,5%. Ten odcinek podciął mi skrzydła. Na terenie tej wioski po przejechaniu 4,7 kilometra minąłem wiraż nr 11, na którym z moim szlakiem połączyła się dróżka „wyruszająca” z Madrano. Ledwie 200 metrów dalej tym razem po prawej ręce dostrzegłem dołączającą ścieżkę z Ambri & Quinto. Droga na szczyt zwężała się w tym miejscu, by następnie skręcić w lewo i zdecydowanie odbić na zachód. Czułem już, że nie dam rady tej górze bez chwil wytchnienia. Postanowiłem zatem powtórzyć swój manewr z Passo Forcora. To było konieczne tym bardziej, że najgorsze było dopiero przede mną. Najtrudniejszy fragment wzniesienia zaczął się po przebyciu 5,8 kilometra, tuż po tym jak przejechałem pod wiaduktem kolejkowym. Stanąłem niebawem po raz pierwszy, zaś potem jeszcze trzykrotnie robiąc sobie przystanki co 600-800 metrów. W sumie straciłem na nich blisko 4 minuty. Gdy dotarłem do górnej stacji funiculare byłem już uratowany. Finał był znacznie łagodniejszy, acz trzeba było zważać na pieszych turystów. Jadąc wąską alejką po prawej ręce miałem piękny widok na dolinę Leventina. W tym na niegdyś wojskowe lotnisko w Ambri, od blisko czterech dekad służące już cywilom.

Następnie przejechałem przez ciasny tunel po drodze gruntowej. Nieco dalej przebiłem się przez kolejny, jeszcze krótszy. Po nim ujrzałem już przed sobą upragnioną zaporę. Dość skromną na tle wielu szwajcarskich olbrzymów. Ta ma wysokość ledwie 27 i długość 309 metrów. Zbliżając się do niej mogłem odbić w prawo i dojechać na parking przed Rifugio Lago Ritom. Niemniej wolałem dostać się na koronę, więc musiałem pojechać prostu ku tamie by jeszcze troszkę się powspinać. Całość wieńczył, bowiem kręty finisz o długości 150 metrów. Wspinaczkę skończyłem w 1h 00:05 (avs. 9,7 km/h). Nawet czas netto czyli 56:10 oznaczał tu VAM tylko 893 m/h. Na górze spędziłem jakiś kwadrans. Gdybym miał więcej sił i wolnego czasu to mógłbym jeszcze wypróbować szutrową ścieżkę biegnącą wzdłuż zachodniego i północnego brzegu jeziora. Tym gravelowym szlakiem można dotrzeć do górskiej chaty Capanna Cadagno na wysokość 1987 metrów n.p.m. Wolałem jednak bez zbędnej zwłoki wrócić do auta, by następnie dotrzeć do Airolo zanim Piotr skończy swe Medio Fondo. Na zjeździe dowiedziałem się jaki mam zapas czasu, więc dojechawszy autem do miasteczka postanowiłem wpaść na zakupy spożywcze do miejscowego Coop’a. Te zabrały mi nieco więcej niż gratisowe 30-minut, więc musiałem uiścić opłatę w automatycznej kasie. Nie łatwo było ją znaleźć. Nabiegałem się zatem i najeździłem windą po czterech piętrach budynku chcąc „wymeldować” swój pojazd z krytego parkingu. Piotr zdążył już do mnie dołączyć zanim ostatecznie wydostałem się z tego labiryntu Minotaura. Na drugim etapie przejechałem niespełna 66 kilometrów z łącznym przewyższeniem 2245 metrów, a więc pod każdym względem nieco więcej niż w niedzielę.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/9339444989

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/9339444989

ZDJĘCIA

Ritom_01

FILM

Napisany w 2023a_Ticino & Lombardia | Możliwość komentowania Lago Ritom została wyłączona

Passo della Novena

Autor: admin o poniedziałek 26. czerwca 2023

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Airolo / Via della Stazione

Wysokość: 2478 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 1332 metry

Długość: 23,2 kilometra

Średnie nachylenie: 5,7 %

Maksymalne nachylenie: 11 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Po weekendzie otwarcia spędzonym na włoskich szosach w poniedziałek po raz pierwszy wyprawiliśmy się „za miedzę” czyli do pobliskiej Szwajcarii. Tym niemniej samochodowy dojazd na start drugiego etapu do krótkich nie należał. Mieliśmy się wbić autem daleko w głąb kantonu Ticino. Naszym celem było miasteczko Airolo, leżące na północnym krańcu dystryktu Leventina. Tym samym przed wskoczeniem na rowery musieliśmy pokonać na czterech kółkach aż 101 kilometrów. To był najdłuższy tego rodzaju transfer owej wyprawy. Niekoniecznie czasowo, ale z pewnością pod względem dystansu. Niemniej było warto. Z Airolo można podjechać na słynną przełęcz św. Gottarda (2108 m. n.p.m.). W dodatku wykorzystując do tego wybudowaną przed blisko dwustu laty Via Tremola. Drogowy zabytek, na którym przez kilka ładnych kilometrów trzeba się wspinać po granitowej kostce. Nasze oczy zwróciliśmy jednak wyżej i w innym kierunku. Nie na północ, lecz na zachód. Mogliśmy stąd bowiem ruszyć na najwyższą z szosowych przełęczy leżących wyłącznie na ziemi szwajcarskiej. Chcieliśmy bowiem wjechać na Nufenenpass czy też raczej Passo della Novena (2478 m. n.p.m.) jak nazywają tą górską przeprawę w Alpach Lepontyńskich mieszkańcy kantonu Ticino. Przełęcz leży pomiędzy szczytami Pizzo Gallina (3061 m. n.p.m.) i Nufenenstock (2866 m. n.p.m.). Nieopodal niej znajdują się źródła Ticino. Blisko 250-kilometrowej rzeki, będącej najobfitszym dopływem Padu. To jej zawdzięcza swą nazwę jedyny szwajcarski kanton, w którym króluje język Dantego.

Asfaltową drogę biegnącą przez Nufenen vel Novenę oddano do użytku we wrześniu 1969 roku. Prace nad jej konstrukcją trwały cztery lata. Łączy ona miejscowość Ulrichen w dystrykcie Goms na wschodnim (germańskim) krańcu dwujęzycznego kantonu Wallis ze wspomnianym już Airolo, schodząc na wschód doliną Bedretto. Niespełna trzy lata po tym jak zaczęły przez nią śmigać samochody zawitał tu po raz pierwszy peleton wyścigu Dookoła Szwajcarii. Na szóstym etapie Tour de Suisse 1972 podjeżdżano jednak od strony zachodniej, gdyż odcinek ten wiódł z Morel do Lugano. Jako pierwszy na tej przełęczy zameldował się wówczas Włoch Silvano Schiavon. Rok później tą samą wspinaczkę najszybciej ukończył Bask Domingo Perurena. Wschodni podjazd po raz pierwszy wykorzystano dopiero w roku 1984 przy okazji czwartej wizyty TdS na tej przełęczy. Wówczas premię górską na Novenie jak i sam etap z Lugano do Fiesch wygrał Amerykanin Jonathan Boyer. Do dnia dzisiejszego Nufenen już 19 razy pojawiła się w programie tego wyścigu. Ostatnio w 2022 roku, gdy na premię górską od naszej czyli wschodniej strony pierwszy wjechał inny „Jankes” Quinn Simmons. Choć odcinek z Locarno na Moosalp wygrał Niemiec Nico Denz, to Simmons poniekąd dzięki owym punktom pocieszył się wkrótce triumfem w klasyfikacji górskiej. Pośród zdobywców owej przełęczy na trasach TdS mamy jeszcze kilka ciekawych nazwisk. By wymienić takich górskich asów jak: Kolumbijczyk Fabio Parra (1987), Bask Roberto Laiseka (2005) czy Anglik Hugh Carthy (2019). Tym niemniej tylko jeden uczestnik Schweiz Rundfahrt zgarnął główną premię na Nufenen parokrotnie. Jest nim Włoch Stefano Garzelli. Pierwszy na tym kolarskim szczycie w latach 1998, 2000 i 2001. Zresztą wygrał on cały wyścig z roku 1998, zaś w 2001 prowadzący przez Novenę etap z Locarno do Naters.

Z dwóch podjazdów wiodących na tą wyniosłą przełęcz za nieco trudniejszy uchodzi ów germański z Ulrichen. Jest on znacznie krótszy, ale za to bardzo konkretny. Trzeba na nim pokonać 1127 metrów przewyższenia na dystansie ledwie 13,5 kilometra, co daje średnie nachylenie 8,3%. Maksymalna stromizna tego wzniesienia to 12,5%. Jest na nim pięć półkilometrowych segmentów o wartości co najmniej 10%. Obaj mieliśmy okazję zapoznać się z tą ciężką wspinaczką przy tej samej okazji. Dawno temu, bo 9 sierpnia 2008 roku, gdy razem stanęliśmy na starcie hardcorowego rajdu spod szyldu Alpenbrevet Gold. Jak dla mnie był to jeden z najcięższych testów kolarskich. W zasadzie jeden z dwóch dni, w których dane mi było zrobić przeszło 5000 metrów w pionie. Na trasie 174 kilometrów ze startem i metą w Meiringen trzeba było pokonać cztery premie górskie z wjazdem na ponad 2000 metrów n.p.m. Przy tym co najmniej trzy z nich były wzniesieniami najwyższej kategorii. Nufenenpass poprzedzona długą wspinaczką pod Grimselpass dość mocno mnie wówczas przyhamowała. Tymczasem przed sobą miałem jeszcze do pokonania Świętego Gottarda z wjazdem po Tremoli oraz ciężką Sustenpass. Po 15 latach nadarzyła się szansa by przetestować swą formę po romańskiej stronie przełęczy. Tu również czekał nas spory kawał mocnej wspinaczki, choć cały podjazd zaczyna się doprawdy łagodnie. Na pierwszych 10 kilometrach za Airolo przeciętne nachylenie ledwie zbliża się do poziomu 3%. Niemniej potem dość drastycznie zmienia się melodia. Pierwsze stromizny pojawiają się jeszcze przed wioską All’Acqua. Natomiast na finałowych 10 kilometrach średnia to niemal 8,2%, pomimo wyraźnie odpuszczającego ostatniego kilometra.

Jak już wspomniałem dojazd na start tego etapu mieliśmy długi, ale przynajmniej bezproblemowy. Jeśli nie liczyć postoju tuż po przekroczeniu granicy spowodowanego robotami na szosie biegnącej wzdłuż jeziora. Przejechawszy Lugano już niemal do samego końca mogliśmy mknąć po autostradzie A2. Po dotarciu do Airolo zjechaliśmy na Via della Stazione, by tam znaleźć miejsce na zostawienie samochodu. Niemniej parking przed lokalnym dworcem wyglądał na płatny. Dlatego wyjechaliśmy poza miasteczko i ostatecznie „porzuciliśmy” auto na najbliższym wzgórzu, nieopodal restauracji Caseificio del Gottardo. Parking ten służy również turystom zmierzającym do dolnej stacji kolejki linowej „lecącej” na szczyt Sasso della Boggia (2067 m. n.p.m.). Dlatego chcąc zacząć podjazd na Passo della Novena z najniższego punktu w okolicy, musieliśmy najpierw zjechać rowerami w rejon stacji kolejowej. Stoi tam okazały pomnik poświęcony robotnikom „poległym” podczas budowy pierwszego tunelu kolejowego pod przełęczą San Gottardo. W trakcie dziesięciu lat pracy (1872-1882) nad 15-kilometrową przeprawą z Goschenen do Airolo zginęło aż 199 budowniczych! Pod górę ruszyliśmy dość późno, bo po godzinie jedenastej. Choć startowaliśmy z poziomu przeszło 1100 metrów n.p.m. na starcie znów było gorąco. W dolnych partiach wzniesienia długo utrzymywała się wartość 29 stopni. Akurat przy wjeździe na tak wysoką przełęcz jak Nufenen był to plus, gdyż zwiastował przyjemną temperaturę nawet na bardzo wysoko usytuowanej mecie. Minusem był za to wyraźnie odczuwalny przeciwny wiatr.

Wyjeżdżając z Airolo minęliśmy zjazd w drogę wiodącą na św. Gottarda, po czym wykonaliśmy spory półokrąg przejeżdżając na prawy brzeg rzeki Ticino. Po 1200 metrach od startu minęliśmy rejon naszego parkingu i będąc już na drodze kantonalnej PA-413 mogliśmy pognać w głąb Valle Bedretto. Piotr rzecz jasna narzucił zdrowe tempo, a ja starałem się do niego dostosować. Dopóki podjazd był łagodny dawałem radę. Pierwsze dwucyfrowe ścianki pojawić się miały dopiero wraz z końcem dziesiątego kilometra. Pierwsze kilometry wiodły nas konsekwentnie na południowy-zachód. W połowie piątego kilometra przejechaliśmy przez osadę Fontana, zaś dwa kilometry dalej przez Ossasco. Potem minęliśmy początek bocznej drogi, która przez trzy kilometry „leci” równolegle do głównej szosy północną stroną doliny i przechodzi m.in. przez wioskę Bedretto. Do strefy wypoczynkowej Cioss Prato dojechałem jeszcze na kole Piotrka, ale najbliższa ścianka z połowy dwunastego kilometra na dobre nas rozłączyła. Jak wynika ze stravy odcinek blisko 11 kilometrów od wirażu pod naszym parkingiem do wioski All’Acqua przejechałem w 33:42 (avs. 19,5 km/h) tracąc do swego kolegi 32 sekundy. Pietro był za to równo 9 minut wolniejszy niż peleton TdS z roku 2022. Po krótkim wypłaszczeniu ostra zabawa z Noveną zaczęła się na początku czternastego kilometra. Droga już od pewnego czasu biegła lewym brzegiem Ticino, ale dopiero pod koniec piętnastego kilometra wzięła drugi, a zarazem potem trzeci zakręt. Do połowy szesnastego kilometra znów było stromo, a potem luźniej przez niemal półtora kilometra. Czwarty wiraż pojawił się na wysokości około 2000 metrów n.p.m. w pobliżu gospodarstwa Alpe di Cruina.

Z tego miejsca nasz szlak odbił mocniej w prawo zbliżyć się do szczytów z masywu Gottarda, zamykających ową dolinę od strony północnej. Jednak już na piątym zakręcie z początku dziewiętnastego kilometra ponownie obrał kierunek zachodni. Piękno górskiego krajobrazu psuły nieco wysokie maszty energetyczne. Tym niemniej konstrukcje te rozrzucone aż po horyzont wskazywały nam wyraźnie cel owej wspinaczki. Parę kilometrów przed szczytem minąłem drobną, blondwłosą niewiastę, która dzielnie walczyła tak z wiatrem jak i solidną stromizną. Niebawem musiałem się na chwilę zatrzymać z powodu czerwonego światła regulującego ruch wahadłowy na zwężonym robotami odcinku drogi. Najtrudniejsze fragmenty wspinaczki pod Novenę skończyły się na dwa kilometry przed finałem. Przedostatni miał już średnie nachylenie 7%, zaś ostatni tylko 5%. Na dwudziestym-drugim kilometrze minąłem cztery ostatnie zakręty i po około półtorej godzinie od wyjazdu z Airolo powoli mogłem zbierać się do finiszu. Z dziewiątego wirażu do granicy Ticino z Wallis zostało tylko 1500 metrów. Minąłem wysoko zawieszoną tablicę z włoską nazwą przełęczy, a chwilę później dwa jeziorka i przydrożną kamienną tabliczkę z herbem obu wspomnianych kantonów. Zatrzymałem się dopiero pod restauracją stojącą już na terenie gminy Obergoms. Spotkałem przy niej Piotra, który na tej przełęczy kupił najdroższą w swym życiu coca-colę. Na pokonanie trasy o długości 22,8 kilometra potrzebowałem 1h 33:40 (avs. 14,6 km/h). Mój kolega był szybszy o przeszło cztery i pół minuty. Górną połówkę o długości 11 kilometrów przejechał w tempie 11 km/h, zaś mnie stać było tylko na średnią 10,2 km/h. Zawodowcy uczestniczący w ubiegłorocznym Tour de Suisse potrzebowali na to 63 i pół minuty. Po kwadransie spędzonym na wietrznej przełęczy postanowiliśmy się rozstać na kilka godzin. O szczegółach tego pomysłu będzie okazja napisać w kolejnym odcinku tej opowieści.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/9339445121

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/9339445121

NOVENA, FURKA & S.GOTTHARD by PIETRO

https://www.strava.com/activities/9339028438

ZDJĘCIA

Novena_01

FILM

Napisany w 2023a_Ticino & Lombardia | Możliwość komentowania Passo della Novena została wyłączona

La Forcora (via Armio)

Autor: admin o niedziela 25. czerwca 2023

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Maccagno (SS394)

Wysokość: 1184 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 959 metrów

Długość: 13,9 kilometra

Średnie nachylenie: 6,9 %

Maksymalne nachylenie: 14 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

W Maccagno około trzynastej zrobił się już niezły „piekarnik”. Temperatura sięgała 37 stopni. Tymczasem drugie z naszych niedzielnych wyzwań tylko w teorii wyglądało na nieco łatwiejsze od tego, które już mieliśmy w nogach. Passo Forcora również była wzniesieniem na miarę premii górskiej pierwszej kategorii. Niezależnie od tego, który wariant podjazdu na tą przełęcz bym nam wybrał. Na stronie „cyclingcols” minimalnie wyżej oceniono opcję południową, więc jako człowiek ambitny na nią się zdecydowałem. Jak się później okazało ku swej zgubie. Na Forcorę, położoną między szczytami Monte Sirti i Monte Cadrigna, tak jak do zdobytej przed południem Alpe Pradecolo można dotrzeć na dwa sposoby. Podobnie jak w przypadku wspinaczki ku Rifugio Campiglio tu również oba dostępne warianty wzniesienia miały pewien wspólny odcinek. Niemniej dla odmiany tu była to początkowa faza podjazdu czyli odcinek długości 3,8 kilometra biegnący po drodze SP5. We wiosce Ronchi na wysokości 481 metrów n.p.m. można było jechać dalej prosto wspomnianą drogą lub skręcić w lewo i wjechać na szosę SP5dir, która przez Campagnano i Musignano zawiodła by nas w pobliże sztucznego jeziorka Lago Delio, a następnie najechała na Passo Forcora od strony zachodniej. Ten wariant podjazdu jest nieznacznie krótszy. Jego najtrudniejsza część z segmentami na poziomie od 10 do 11,5% zaczyna się tuż za Mussignano, a kończy jakieś 2,5 kilometra przed szczytem. Natomiast trasa, którą dla nas wybrałem przez ponad jedenaście kilometrów miała mieć umiarkowane nachylenie z przeciętną 6,1%. Niemniej po opuszczeniu drogi SP5 oferowała kawał ostrej wspinaczki czyli finałowe 2400 metrów ze średnim nachyleniem 10,7%.

Po niezłym występie na Alpe Pradecolo, gdzie dwucyfrowych stromizn też nie brakowało, miałem nadzieję, że i z tą stromą końcówką sobie jakoś poradzę. Niemniej trzeba było mieć na uwadze siły stracone na pierwszej z niedzielnych gór, jak i iście tropikalne warunki atmosferyczne, które były tu dodatkowym cichym przeciwnikiem. Tym razem z parkingu, który wypatrzyłem na potrzeby naszego rozładunku musieliśmy ruszyć w kierunku północnym. Przed wyjazdem uzupełniliśmy poziom płynów w bidonach i już po chwili znów byliśmy na ciągnącej się wzdłuż Lago Maggiore drodze krajowej. Przejechaliśmy na drugi brzeg Giony wpadając tym samym do Maccagno Superiore. Po zaledwie trzystu metrach od restartu odbiliśmy w prawo by wjechać na via Francesco Baroggi, która jest początkiem wspomnianej drogi SP5. Ta szybko i ochoczo zaczęła się wić po serpentynach. Dość powiedzieć, iż na na pierwszych dwóch kilometrach podjazdu zaliczyliśmy 8 z wszystkich 24 wiraży tego wzniesienia. Pierwszy kilometr był dość ciężki ze stromizną powyżej 8%. Niemniej nachylenie szybko ustabilizowało się na przyjemniejszym poziomie od 6 do 7%. W dolnej tercji wspinaczki było na czym zawiesić oko. Ładne widoczki na pozostawiane w dole miasteczko, błękitne wody jeziora i zieleń wyrastających z niego gór. Do tego wzdłuż szosy liczne palmy, barwne hortensje czy okazałe agawy. Słowem ciepłolubna roślinność widywana jedynie w najcieplejszych rejonach Alp. Poza tym sympatyczne, acz w najgorętszej porze dnia nieco opustoszałe, wioseczki rozsiane wzdłuż drogi. Najpierw Veddo, nieco wyżej Caviggia. Pod koniec czwartego kilometra minęliśmy zapowiadany skręt na Campagnano, zaś do Garabiolo dojechaliśmy w 21 minut.

Trzymałem się Piotra przez co najmniej pięć kilometrów, co okazało się moim błędem. Powinienem był zacząć spokojniej i tym samym lepiej rozłożyć siły. Za wspomnianą wioską było kilkaset metrów płaskiego terenu, a potem kolejnych 6 kilometrów z umiarkowanym nachyleniem. W tym czasie przejazd przez Cadero z kościołem św. Sylwestra oraz Graglio. W końcu tuż przed Armio trzeba było zjechać ze stosunkowo łagodnej SP5 i wjechać na wschodnią odnogę bocznej SP5dir. Główna droga po kolejnych czterech kilometrach zawiodłaby mnie do Ticino i dalej przez wioskę Indemini na przełęcz Alpe di Neggia (1395 m. n.p.m.). Niemniej tą górę miałem już na rozkładzie. W sierpniu 2011 roku zdobyłem ją od trudniejszej szwajcarskiej strony z początkiem w Vira Gambarogno, gdzie musiałem pokonać tylko 12,4 kilometra, ale o średniej 9,6%. Ponownej wizyty nie miałem w planach, więc na wirażu nr 18 skręciłem ostro w lewo by dotrzeć na Forcorę. Tu szybko się przekonałem, że „w baku brakuje mi paliwa”. Już po 700 metrach na bocznej drodze zmuszony byłem zrobić postój. Czułem się pusty i nie widziałem szans by dotrzeć do mety za jednym zamachem. Pomyślałem mniejsza o styl, liczy się cel. Pokonam resztę dystansu odcinkami. Nie było dla mnie innego ratunku, gdyż środkowe segmenty tego finału miały wartości od 11,5 do 13%. Ogólnie na ostatnich dwóch kilometrach tej wspinaczki pozwoliłem sobie na cztery przystanki o łącznej długości blisko siedmiu i pół minuty. Piotrek dotarł na szczyt w czasie 59:31 (avs. 13,2 km/h). Ja podjeżdżałem przez 1h 03:07, ale de facto kolega czekał na mnie jakieś 11 minut, choć na wirażu przed Armio dzieliły nas 2 minuty z małym hakiem. Za metą zastaliśmy Santuario della Madonna delle Neve z końca XVIII wieku i ośrodek wypoczynkowy zimą będący mini-stacją narciarską. W drodze powrotnej Piotr skorzystał z alternatywnego szlaku przez Musignano, zaś ja uporawszy się ze spadającym łańcuchem sturlałem się do Maccagno swą „drogą krzyżową”. Na pierwszym etapie przejechałem 60 kilometrów z łącznym przewyższeniem 2163 metrów.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/9333379069

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/9333379069

LA FORCORA by PIETRO

https://www.strava.com/activities/9332014556

ZDJĘCIA

La-Forcora_01

FILM

Napisany w 2023a_Ticino & Lombardia | Możliwość komentowania La Forcora (via Armio) została wyłączona

Alpe Pradecolo

Autor: admin o niedziela 25. czerwca 2023

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Colmegna (SS394)

Wysokość: 1175 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 967 metrów

Długość: 13,7 kilometra

Średnie nachylenie: 7,1 %

Maksymalne nachylenie: 12,5 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Pierwszy pełnowymiarowy etap naszego Giro dei Due Paesi wyznaczyłem po włoskiej stronie granicy. Zaproponowałem Piotrowi wypad na wschodnie wybrzeże pięknego Lago Maggiore czyli w góry lombardzkiej prowincji Varese. Jak dotąd kręciłem po szosach Varesotto tylko raz. Mianowicie w lipcu 2010 roku, gdy jednego dnia podjechałem na Campo dei Fiori, zaś po 24 godzinach zaliczyłem jeszcze wjazd z Cittiglio na Passo del Cuvignone. Warto było wrócić w ten rejon, który wydał kolarskiej Italii niejednego mistrza. Wystarczy wspomnieć tylko pięć postaci: Luigi Ganna, Alfredo Binda, Claudio Chiappucci, Stefano Garzelli i Ivan Basso. Nad wspomnianym jeziorem bawiłem na rowerze dwukrotnie, ale wyłącznie po jego piemonckiej stronie. Ostatnio w sierpniu 2021 roku, gdy zaliczyłem wspinaczki pod Mottarone oraz Monte Ologno. Teraz dla równowagi mogłem sobie dodać dwa wzniesienia z lombardzkiego brzegu Lago Verbano, jak bywa też nazywane to drugie pod względem powierzchni jezioro we Włoszech. Na listę wpisałem podjazdy z Colmegni na Alpe Pradecolo (vel Rifugio Campiglio) oraz z Maccagno na Passo Forcora. Dwa podjazdy o bardzo podobnych wymiarach i zarazem zbliżonej charakterystyce. Wysokości poniżej 1200 metrów n.p.m., przewyższenia ponad 950 metrów na dystansach niespełna 14 kilometrów. W obu przypadkach trudniejsza miała być też górna połówka wspinaczki. Pomimo wyznaczenia kolarskiej trasy na ziemi włoskiej i tak musieliśmy wpaść do Szwajcarii. A to ze względów praktycznych. Otóż najkrótsza czyli 45-kilometrowa trasa łącząca Porlezzę z Maccagno biegła w większości szosami Helweckiej Konfederacji przecinając w poprzek południową część kantonu Ticino.

Ruszyliśmy zatem na zachód wzdłuż północnego brzegu Lago di Lugano. Następnie po raz pierwszy zapoznaliśmy się z wykorzystywanym później wielokrotnie przejazdem przez wschodnie obrzeża Lugano. Po objechaniu największego miasta w Ticino trzeba było się skierować na południe, by niebawem pozostając w Szwajcarii wybrać drogę kantonalną biegnącą na zachód wzdłuż granicy z Italią. Do Włoch wróciliśmy dopiero na przejściu granicznym w Fornasette, aby drogą SP6 zjechać do Luino leżącego nad wodami Lago Maggiore. Akurat to miasteczko kojarzyłem z trasy z Giro d’Italia 1995. Zakończył się w nim ostatni górski etap edycji zdominowanej przez Szwajcara Tony Romingera. Tym niemniej ze zwycięstwa etapowego cieszył się tam drugi kolarz tego wyścigu Rosjanin Jewgienij Bierzin. Dojechawszy do jeziora wystarczyło już tylko skręcić w prawo by szosą SS394 przejechać kilka kilometrów pozostałych nam do Maccagno. W trakcie przejazdu przez Colmegnę wypatrzyłem uliczkę, w której wkrótce mieliśmy zacząć pierwszy z naszych niedzielnych podjazdów. Po dotarciu na miejsce zatrzymaliśmy się na parkingu przy Piazza Aliverti czyli na południe od płynącej przez Maccagno rzeczki Giona. Według „cyclingcols” Alpe Pradecolo oraz Passo Forcora (oba w każdej ze swych dwóch postaci) to najtrudniejsze kolarskie wzniesienia w prowincji Varese. Za najbardziej wymagający z całej czwórki uchodzi zaś podjazd do Pradecolo / Rifugio Campiglio rozpoczynany w Colmegni. Dobrym pomysłem było więc zapoznanie się z nim w pierwszej kolejności czyli na świeżości. Przy tym startując ze wspomnianego placu mogliśmy sobie zrobić parominutową rozgrzewkę.

Po przejechaniu raptem dwóch kilometrów, w sporej części spędzonych w nabrzeżnych tunelach drogowych, pojawiliśmy się u podnóża tego wzniesienia. Trzeba było skręcić w lewo i wjechać na via Paolo Berra. Zaraz potem przemknęliśmy pod wiaduktem kolejowym, zaś po przebyciu 500 metrów od drogi krajowej pokonaliśmy pierwszy z 32 wiraży tego podjazdu. Przy czym to jest tylko jedna z dwóch opcji rozpoczęcia wspinaczki na Alpe Pradecolo. Drugi odrobinę łatwiejszy początek znajduje się we wspomnianym już Luino. Ten przez pierwszych kilkaset metrów wiedzie drogą SP6 by następnie skręcić ku wioskom Motte i Dumenza. Obie trasy łączą się dość szybko, bo na wysokości już 445 metrów n.p.m. Na naszym szlaku mieliśmy do przejechania w sumie 4,2 kilometra ze stromizną na poziomie co najmniej 10%. Na ostatnich 7 kilometrach średnie nachylenie miało wynieść 8,8%. Na pierwszych 6 kilometrach z przeciętną 5,8% miały się pojawić trzy półkilometrowe odcinki o wartości 8-9%. Pomiędzy umiarkowanie trudnym dołem, a ciężką górą mogliśmy liczyć na wytchnienie przez cały kilometr w okolicy Due Cossani. Zaczęliśmy dość mocno z VAM na poziomie 1020-1030 m/h na pierwszych czterech kilometrach. Na początku piątego minęliśmy łącznik z alternatywnym początkiem „relacji” Luino – Dumenza. Wkrótce przejechaliśmy Runo i niebawem mijaliśmy już kolorowe domy we wsi Stivigliano. Pietro zaczął mi nieznacznie odjeżdżać. Po pokonaniu 5,8 kilometra od krajówki zostawiliśmy po lewej ręce drogę biegnącą do Agry i dalej na wzgórze Monte Bedore. Jeszcze chwila i na łagodniejszym odcinku drogi wjechaliśmy do Due Cossani. Za tą miejscowością zrobiło się zupełnie płasko na jakieś pół kilometra.

Niemniej to była tylko cisza przed burzą. Na samym końcu siódmego kilometra, tuż za przydrożną kapliczką trzeba było skręcić w prawo i zacząć stromą wspinaczkę po zachodnim zboczu góry Monte Lema (1619 m. n.p.m.). Przez pierwszy kilometr ze średnim nachyleniem 9%. Na kolejnych trzech już niemal stałe 10%. Dróżka wytoczona w zalesionym terenie, ale z cieniem było różnie. Tymczasem temperatura na tym podjeździe sięgała 30 stopni. Trzecia tercja wzniesienia tj. do połowy jedenastego kilometra była bardzo kręta. Liczne zakręty nieco ułatwiały walkę ze sporą stromizną. Po luźniejszym fragmencie na wysokości Alpe Pianello kolejny stromy segment doprowadzał w pobliże osady Pragaletto. Na jej terenie stoi klasztor Trójcy Świętej należący do mnichów benedyktyńskich. Po minięciu tego miejsca do końca wspinaczki zostało nam już tylko 1800 metrów, z czego ostatnie pięćset z kolejną stromizną 10%. Finałowy kilometr znów kręty z pięcioma wirażami. Po zaliczeniu przedostatniego widać już było w oddali budynek Rifugio Campiglio. Jeszcze tylko 250-metrowa prawie-prosta, ciasny zakręt w lewo i finisz do mety. Według stravy na pokonanie tego wzniesienia potrzebowałem 59 minut i 17 sekund, co oznaczało średnią prędkość 14 km/h. Do Piotra straciłem 1:44, więc spisałem się całkiem nieźle. W ramach wytchnienia przeszliśmy na taras po zachodniej stronie schroniska. Roztaczał się z niego piękny widok na Lago Maggiore jak i góry otaczające to jezioro. W tle dostrzec można było nawet wiecznie ośnieżone szczyty Monte Rosa czyli najpotężniejszego górskiego masywu w całych Alpach, zaliczanego do pasma Alp Piennińskich. Na zjeździe omyłkowo zajechałem do Dumenzy. Szybko zawróciłem i parę minut przed trzynastą dotarłem do teamowego auta pozostawionego w Maccagno.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/9333379082

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/9333379082

ALPE PRADECOLO by PIETRO

https://www.strava.com/activities/9332014556

ZDJĘCIA

Pradecolo_01

FILM

Napisany w 2023a_Ticino & Lombardia | Możliwość komentowania Alpe Pradecolo została wyłączona

Vegna (Val Cavargna)

Autor: admin o sobota 24. czerwca 2023

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Piano di Porlezza (SS340)

Wysokość: 1196 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 866 metrów

Długość: 20,1 kilometra

Średnie nachylenie: 4,3 %

Maksymalne nachylenie: 13 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Pierwszą górę tej wyprawy chciałem zaliczyć już w dniu naszego przyjazdu do Włoch. Szansa na to była spora zważywszy na to, iż Pruszków od Porlezzy dzieli jakieś 14 godzin czystej jazdy. Wyjechałem z Gdańska tuż po piątkowym obiedzie, więc zakładałem, że ruszę z Piotrem w drogę z Mazowsza do Ticino i Lombardii wczesnym wieczorem. To nawet z paroma krótkimi przystankami skutkować miało dotarciem nad Lago di Lugano najpóźniej bardzo wczesnym popołudniem. Tym niemniej zaczęło się od falstartu. Jeszcze przed Ostródą „złapałem kapcia” w jednym z kół, co wiązało się z koniecznością wezwania lawety i wycieczką pod Olsztyn do mobilnego wulkanizatora. Ten pech kosztował mnie ze trzy godziny, więc ostatecznie wspólną część podróży zaczęliśmy około północy. Dalej wszystko poszło już sprawnie, dzięki czemu bez wszelakich złych przygód dotarliśmy do naszej bazy noclegowej czyli Apartment Caterina przy Via della Stazione przed godziną szesnastą. Co wciąż dawało nam dość czasu na sobotnią rozgrzewkę przed poważniejszymi etapami przewidzianymi na kolejne czternaście dni pobytu na szwajcarsko-włoskim pograniczu. Oczywiście na tą okazję musiałem wybrać jakiś zacny podjazd znajdujący się w pobliżu wspomnianego lokalu. Taki do którego będzie można szybko dojechać z domu na rowerach. Samochodu na ten dzień mogliśmy mieć już dość. Najbliższy nam był stromy południowy podjazd na Passo della Cava (1154 m. n.p.m.), zaczynający się na ulicach Porlezzy. Niemniej ja to wzniesienie z wielkim trudem zaliczyłem w sierpniu 2020 roku, zaś Pietro po długim transferze niekoniecznie ucieszyłby się z tak sztywnej wspinaczki. Dodam, że ów podjazd ma tylko 10,5 kilometra, ale o średnim nachyleniu 8,4% przy max. 18%!

Na wspomnianą przełęcz mój kompan mógł też dojechać innym – dłuższym i łagodniejszym – szlakiem. Wiedzie na nią bowiem przeszło 18-kilometrowy podjazd zaczynający się w miejscowości Piano di Porlezza. Uznałem, że i dla mnie będzie to najlepsza opcja na solidny prolog przed kolejną dwutygodniową przygodą w Alpach. Zatem kilka minut przed osiemnastą wyjechaliśmy z domu i już po chwili byliśmy na wiodącej w stronę Lago di Como drodze krajowej SS340 Regina. Mieliśmy do przejechania po niej jakieś 3,5 kilometra w nie do końca płaskim terenie. Piotr narzucił takie tempo, że już na tym odcinku po raz pierwszy zapiekły mnie nogi. Przemknęliśmy przez San Pietro Sovera, minęliśmy niewielkie Lago di Piano i już byliśmy na rondzie, z którego rozpoczyna się podjazd wiodący przez Val Cavargna. Strada Provinciale 10 ciągnie się przez 16 kilometrów. Najpierw biegnie na północ, po czym kieruje się na zachód. Na wysokości 993 m. n.p.m. przechodzi ona w drogę SP11, która to skręca na południe by niejako od północy wpaść na Passo della Cava. Niemniej na styku owych dróg można też odbić w prawo i wjechać na węższą ścieżkę, która biegnąc na północ zrazu doprowadzi nas do wioski Cavargna, a ostatecznie zawiedzie na wysokość około 1200 metrów n.p.m. powyżej osady Vegna. Ja wybrałem dla nas ten drugi wariant, przy czym lubiący kolarskie rundki Piotrek po zdobyciu naszej premii górskiej miał wrócić do domu krótszym szlakiem przez przełęcz Cava. Niezależnie od wybranej końcówki owej wspinaczki jest to wjazd w systemie ratalnym czyli przerywany dwoma fazami zjazdów. Meta ponad Vegną jest nieco wyższa, a przy tym sam podjazd niemal o dwa kilometry dłuższy.

Akt pierwszy liczy sobie 7,5 kilometra o średnim nachyleniu 6,4% z przejazdem przez Carlazzo w połowie trzeciego kilometra i Cusino, tuż przed przegibkiem. Poniżej pierwszej ze wspomnianych wiosek jest cały kilometr o stromiźnie 8,5%. Pierwszy zjazd ma kilometr i traci się na nim 49 metrów. Druga faza podjazdu czyli 4,5 kilometra o przeciętnej 5,2% kończy się w miejscowości San Nazzaro Val Cavargna. Nieco wcześniej, bo na jedenastym kilometrze wspinaczki przejeżdża się przez największą miejscowość na tym szlaku czyli San Bartolomeo Val Cavargna. Drugi zjazd liczy sobie 2 kilometry i według „Passi e Valli in Bicicletta” traci się na nim aż 107 metrów z wcześniej zdobytej wysokości. Ostatnia tercja zaczyna się na poziomie 873 metrów n.p.m. i liczy 5,9 kilometra patrząc do końca utwardzonej drogi kilkaset metrów za osadą Vegna. Przy tym pierwsze 1,6 kilometra wiedzie jeszcze drogą SP10. Średnie nachylenie trzeciego kawałka to 5,7%, ale to właśnie tu znajdziemy największe stromizny całego podjazdu. To znaczy maksimum na poziomie 14% oraz półkilometrowe segmenty rzędu 10,8 i 10%. Mimo późnej pory wystartowaliśmy w cieplarnianych warunkach atmosferycznych. Na starce wspinaczki mój licznik zanotował 31 stopni. Ruszyliśmy pod górę z dużym zapałem na odcinku do Cusino kręcąc ze średnią 15 km/h, co oznaczało VAM około 1040 m/h. Pietro odjechał mi na jakieś 10 sekund, po czym nieco powiększył tą różnicę na pierwszym ze zjazdów. Tym niemniej jechało mi się dość dobrze, więc stosunkowo niewielkie straty odrobiłem w drugiej fazie wspinaczki. Do San Nazzaro dojechaliśmy zatem razem, w czasie około 46 minut od minięcia ronda w Piano di Porlezza.

Drugi zjazd okazał się jednak za dziki jak dla mnie. Trudniejszy technicznie od pierwszego, a przy tym wiódł po kiepskiej nawierzchni. Nie chciałem podejmować żadnego ryzyka, szczególnie na samym początku wyprawy, gdy wszystkie najpiękniejsze cele były dopiero przede mną. Sturlałem się z niego powolutku tracąc tym samym wszelkie szanse na ukończenie tego podjazdu wraz z Piotrem. Zresztą nie wiem czy je w ogóle miałem, skoro segment długości 3,7 kilometra po opuszczeniu SP10 pokonałem 40 sekund wolniej od kolegi. Tym niemniej wrażenia z jazdy po okazjonalnych stromiznach miałem całkiem dobre. Lepsze niż mógłbym się spodziewać zważywszy na fakt, iż chyba po raz pierwszy zabrałem w Alpy ponad 80 kilogramów. Jadąc zatem znów na solo równo po godzinie wspinaczki wpadłem do Cavargni. Potem jeszcze trzy kilometry i byłem już w Vegni. Przed sobą wciąż miałem szosę, więc pojechałem dalej. Za frakcją Monti Dosso pojawiła się chwila zjazdu, która przeszła w stromy podjazd początkowo po kiepskim asfalcie, a następnie jeszcze mniej przyjemnych betonowych płytach. Pocisnąłem trochę pod górę, ale tylko do zakrętu w prawo przy wodopoju. Cała wspinaczka zabrała mi 1h i 13 minut z haczykiem. Można było podjechać jeszcze kolejne 200 metrów i skończyć przy gospodarstwie Monti Collo. To udało się Piotrowi, który po chwili wyjechał mi z naprzeciwka. Na górze pojawiliśmy się około 19:15 i zabawiliśmy tam jakieś 10 minut. Do zachodu słońca mieliśmy jeszcze niemal dwie godziny, ale światła było już za mało na dobre zdjęcia tak z premii górskiej jak i w drodze powrotnej. Na zjeździe zgodnie z planem się rozdzieliliśmy. Ja wróciłem do domu przetartym już szlakiem, zaś Pietro przez Passo della Cava. Na otwarcie przejechałem 49 kilometrów z łącznym przewyższeniem 1106 metrów. Na samym podjeździe de facto musieliśmy pokonać w pionie 1022 metry.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/9327381130

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/9327381130

VEGNA by PIETRO

https://www.strava.com/activities/9327313294

ZDJĘCIA

Vegna_01

FILM

Napisany w 2023a_Ticino & Lombardia | Możliwość komentowania Vegna (Val Cavargna) została wyłączona

Karyntia

Autor: admin o piątek 18. listopada 2022

Austria to jeden z pięciu europejskich krajów moim zdaniem zasługujących na miano „górskiego raju”. To znaczy takich, które są wymarzonym terenem poznawczym dla miłośników szosowych wspinaczek. Za pozostałe uważam: Francję, Hiszpanię, Szwajcarię i oczywiście Włochy. Tak się składa, że pośród tej piątki dawna domena dynastii Habsburgów ma najmniejsze tradycje kolarskie. Acz wypada pamiętać, iż już trzykrotnie gościła szosowe Mistrzostwa Świata. Z drugiej jednak strony jest to kraina, do której nam Polakom najbliżej. Nawet z mojego rodzimego Trójmiasta do serca Tyrolu czyli Innsbrucka dojechać można samochodem w 13 godzin, zaś w okolice Salzburga czy Graz jeszcze szybciej. Pomimo to jak dotąd na austriackiej ziemi bywałem sporadycznie, zaś po raz ostatni przed ponad dekadą. Niemniej to właśnie w tej części Alp Wschodnich zaczęła się moja wielka przygoda polegająca na eksploracji najtrudniejszych szosowych podjazdów Starego Kontynentu. Zarówno tych słynnych czyli bywałych na trasach Wielkich Tourów, jak i niemal anonimowych czyli znanych jedynie ambitnym cykloturystom. Dla mnie wszystko zaczęło się w lipcu 2003 roku na 140-kilometrowej trasie wokół tyrolskiego miasteczka Imst. Pierwszego dnia owej pięciodniowej wyprawy wjechałem od wschodu na przełęcz Pillerhohe, po czym zaliczyłem strasznie długi i wielki podjazd do kresu doliny Kaunertal. Kolejne trzy dni spędziliśmy wówczas na szosach Italii. Po czym finał owej wycieczki wyznaczyliśmy sobie po austriackiej stronie granicy. Była to południowa wspinaczka na przełęcz Hochtor w pobliżu szczytu Grossglockner, najwyższej z austriackich gór.

Po raz drugi pojawiłem się w Austrii dopiero w czerwcu 2010 roku i znów wpadłem tam zaledwie na dwa dni. Było to w drodze powrotnej z blisko dwutygodniowych wojaży po szosach włoskiego regionu Trentino-Alto Adige. Przy tej okazji zaliczyłem najpierw śnieżno-mroźny wjazd na wysoką Edelweissspitze (górską metę nieopodal wspomnianego już Hochtora) oraz nazajutrz stromą i dla odmiany słoneczną wspinaczkę do Alpenhaus pod szczytem Kitzbuheler Horn. W sezonie 2011 na Austrię poświęciłem już więcej czasu. Gościłem w niej dwukrotnie i podobnie jak rok wcześniej w towarzystwie Darka Kamińskiego. Najpierw pod koniec czerwca pojechaliśmy do Tyrolu na przeszło tydzień. Bawiliśmy w zachodniej części tego kraju związkowego poświęcając czas tak na „prywatne” wspinaczki jak i występy w wyścigach organizowanych dla amatorów kolarstwa szosowego. Zaliczyliśmy wówczas m.in. podjazdy na Kuhtai Sattel, Rettenbachferner oraz Bielerhohe. Przede wszystkim zaś wzięliśmy udział w górskim „sprincie” pod hasłem Kaunertaler Gletscherkaiser oraz transgranicznym radmaratonie o nazwie DreilanderGiro, którego trasa prowadziła przez słynną Passo dello Stelvio. Ciekawym dodatkiem do austriackich gór były dwa szwajcarskie wzniesienia, w tym wówczas jeszcze częściowo szutrowa Umbrailpass. W sierpniu 2011 roku zrobiliśmy sobie w Austrii kolejny dwudniowy finał wyprawy rozpoczętej na włoskiej ziemi. Tym razem wpadliśmy do Vorarlbergu, gdzie zaliczyłem wspinaczkę pod Furkajoch i wziąłem udział w maratonie Highlander.

Od tego czasu Austrię oglądałem już tylko „przelotnie” czyli zza szyb samochodów lub z terenu stacji benzynowych. To znaczy podczas rozmaitych podróży do Italii, których celem były włoskie podjazdy we wschodnich Alpach czy też Apeninach. Dopiero w sezonie 2019 zapragnąłem wrócić na szosy Naddunajskiej Republiki. Moim celem miały być wielce wymagające podjazdy landu Karyntia. Jednak z owych planów nic nie wyszło i w sierpniu 2019 roku znów udałem się do Włoch (na górskie drogi Doliny Aosty). Do Karyntii przymierzałem się też w kolejnych latach, ale ostatecznie „odpuszczałem temat” nie czując się na siłach do walki z bardzo stromymi podjazdami, z których słynie ten austriacki region. W minionym roku moja forma fizyczna bynajmniej nie była lepsza niż uprzednio. Niemniej uznałem, że skoro „lat mi nie ubywa” to czas najwyższy zmierzyć się z najtrudniejszymi i zarazem najpiękniejszymi górami południowej Austrii. Podobnie jak przy drugich wyprawach z lat 2020 i 2021 tak i tym razem mogłem liczyć na udział i pomoc Adriana Zdrojewskiego. Zakładałem, że przynajmniej mój 60-kilogramowy kompan będzie się dobrze bawił na tak „nieludzkich” stromiznach. Zaplanowałem nam 15-dniową wyprawę z około trzydziestoma trudnymi wspinaczkami. Obszar do zwiedzania był nieduży, gdyż Karyntia ma powierzchnię 9,5 tysiąca km2. Zatem wystarczyło nam znaleźć jedynie trzy bazy noclegowe. Pierwszą mieliśmy w Maildorf (Wolfsberg) na wschodzie landu. Drugą w Arriach, jak się okazało w geograficznym centrum Karyntii. Natomiast trzecią w Tresdorf (Rangersdorf) na zachodnim krańcu owej krainy.

Program wycieczki był standardowy. Zakładałem zasadniczo dwie góry dziennie, o ile nasze (czy raczej moje) siły na to pozwolą. Niepewną zmienną była też alpejska aura pod koniec kalendarzowego lata. Mimo pogodowych perturbacji, dokuczliwych szczególnie w drugim tygodniu wyprawy, udało nam się jednak zrealizować zdecydowaną większość zakreślonego przeze mnie planu. Zrobiliśmy zatem osiem typowych etapów z dwoma podjazdami od poranka do wieczora. Jeden ambitniejszy z trzema wspinaczkami. Na najdłuższym odcinku polegającym na przejechaniu Nockalmstrasse z obu stron zmęczyliśmy zaś cztery wzniesienia. Niestety deszczowa końcówka drugiego tygodnia pozwoliła nam na zapoznawanie się z ledwie jedną premią górską dziennie. Natomiast 31 sierpnia okazał się dniem przymusowego odpoczynku od wszelkiej rowerowej aktywności. Ogółem między 28 sierpnia a 11 września udało nam się zaliczyć 27 wzniesień, w tym 26 o amplitudzie ponad 500 metrów. Zdecydowaną większość, bo aż 25 pokonaliśmy w granicach Karyntii. Pozwoliliśmy sobie też na dwa wypady do sąsiadujących z nią krajów związkowych. Dzięki nim poznaliśmy jeszcze podjazdy pod Gaberl Sattel w Styrii oraz Hochsteinhutte we wschodnim Tyrolu. Na trasach w sumie 14 górskich etapów „zmęczyliśmy” 16 wspinaczek o przewyższeniu co najmniej tysiąca metrów, w tym dwa olbrzymy o amplitudzie ponad 1500 metrów. Największym z nich był podjazd pod Hochwurtenspeicher (1698 metrów, a brutto nawet 1880!). Niewiele mniejszy był Grosser Speikkogel (1662 metry), zaś trzeci pod tym względem okazał się być Grosssee (1406 metrów).

Austriackie podjazdy były zasadniczo krótsze od tych, które trzy miesiące wcześniej poznawałem na szosach Oksytanii i Prowansji. Tym niemniej wyraźnie górowały one nad francuskimi pod względem wysokości i przede wszystkim stromizny. W Karyntii aż 8-krotnie „wdrapałem się” na wysokość ponad 2000 metrów n.p.m. Najwyższą metą była wspomniana już Hochwurtenspeicher (2421 m. n.p.m.), a drugą jej ciut niższa sąsiadka Grosssee (2417 m. n.p.m.). Trzecie miejsce przypadło znanej z Giro d’Italia Franz-Josef Hohe (2369 m. n.p.m.). Nierówna Hochwurtenspeicher alias Weisssee była również najdłuższym ze wszystkich podjazdów tej wyprawy. Jedynym o długości ponad 20 kilometrów, bo liczącym 22,8 kilometra. Niemniej jak już wspomniałem w owej krainie nie dystans, lecz stromizny stanowiły o skali trudności podjętych przez nas wyzwań. Dość powiedzieć, że 10 spośród naszych premii górskich miało średnie nachylenie na poziomie co najmniej 9%, zaś połowa z nich wartości dwucyfrowe! Przy tym używając języka rodem z koszykarskiej ligi NBA trzy sztuki tzn. Grosse Speikkogel, Gerlitzen Alpenstrasse i Hochsteinhutte to były góry klasy „double-double” czyli o stromiźnie co najmniej 10% i zarazem długości przeszło 10 kilometrów! Acz również środkowa faza Hochwurtenspeicher oraz zasadnicza część podjazdu pod Gerlitzen Gipfel również zasługują na to miano. Nie dziwi zatem, że aż osiem wspinaczek z tej podróży trafiło do pierwszej „setki” najtrudniejszych wzniesień z 20-letniej historii moich wojaży. Przy tym Hochwurtenspeicher i Grosser Speikkogel na sam szczyt owej listy rankingowej, zaś Hochsteinhutte i Grosssee na lokaty wyższe niż tej klasy wzniesienia co: Punta Veleno, Monte Grappa, Mortirolo czy Stelvio.

Poniżej przedstawiam listę premii górskich, które poznałem w sierpniu i wrześniu 2022 roku na szlaku od Wiesenau po Lienz.

Mój rozkład jazdy:

28.08 – Klippitztorl & Gaberl Sattel

29.08 – Weinebene & Koglereck

30.08 – Grosser Speikkogel & Eisenkappler Hutte

1.09 – Turracher Hohe, Falkert See & Gerlitzen Gipfelstrasse

2.09 – Villacher Alpenstrasse & Gerlitzen Alpenstrasse

3.09 – Nockalmstrasse (von Ost nach West und zuruck)

4.09 – Tschiernock & Gerlitzen Kanzelhohe

5.09 – Malta Hochalmstrasse & Maltaberg

6.09 – Wollaner Nock & Goldeck Panoramastrasse

7.09 – Grosssee & Franz-Josefs Hohe

8.09 – Egger Alm

9.09 – Marterle

10.09 – Hochwurtenspeicher

11.09 – Hochsteinhutte

Napisany w 2022b_Karyntia | Możliwość komentowania Karyntia została wyłączona

Oksytania & Prowansja

Autor: admin o piątek 14. października 2022

Pireneje od Trójmiasta dzieli dystans co najmniej 2300 kilometrów. To oznacza długą podróż. W samochodzie trzeba spędzić niemal dobę. Zatem raczej nie może dziwić fakt, iż w te wysokie i ważne dla historii światowego kolarstwa góry zaglądałem jak dotąd sporadycznie. Znacznie rzadziej niż w „bliskie” nam Alpy. W ciągu minionych dwóch dekad odwiedziłem je tylko trzykrotnie. Po raz pierwszy w lipcu 2007 roku kiedy to mnie jak i Piotra Mrówczyńskiego zwabiła tam możliwość uczestnictwa w L’Etape du Tour. Masowej imprezie kolarskiej ze startem we Foix i metą w Loudenvielle. Ów dojazd w Pireneje rozłożyliśmy sobie zresztą na raty. Robiąc w drodze aż trzy „kolarskie przystanki”. Jeden w Wogezach i dwa w Masywie Centralnym. W samych Pirenejach spędziliśmy zaś tylko tydzień pomieszkując w dwóch górskich kurortach. Najpierw w Bagneres-de-Bigorre, a następnie w Ax-les-Thermes. W tym czasie udało mi się poznać 14 pirenejskich podjazdów na sporym obszarze od departamentu Hautes-Pyrenees na zachodzie, po Ariege i Andorrę na wschodzie. Pięć z nich przejechałem na trasie wspomnianego już wyścigu, na którym zresztą wykręciłem swój najlepszy wynik spośród trzech edycji L’Etape, w których dane mi było uczestniczyć. Do moich najcenniejszych „górskich skalpów” z tej wyprawy należały zaś: kultowy Tourmalet podjechany od wschodniej strony, stacje Hautacam i Plateau de Beille oraz jej wysokość Envalira.

Z kolejną wyprawą w te dalekie góry zwlekałem aż do roku 2016. Wówczas to na przełomie maja i czerwca wybrałem się ku nim wraz z Darkiem Kamińskim i Rafałem Wanatem. Naszym celem była ich iberyjska strona. Podczas 16 dni podróży po Katalonii i Andorze zaliczyłem wówczas aż 30 wzniesień. Zdecydowana większość owych „premii górskich” (acz nie wszystkie) znajdowała się na obszarze Pirenejów, z czego 8 w granicach wysokogórskiego Księstwa. Ta wielodniowa „Volta” była dość skomplikowanym przedsięwzięciem, gdyż wymagała znalezienia aż sześciu baz noclegowych na rozległym obszarze od okolic Figueres na wschodzie po Vielhę (Val d’Aran) na zachodzie. Podczas trzeciej wizyty z czerwca 2018 roku rozmach poznawczy miałem mniejszy, lecz kompanię liczniejszą. W Pireneje tym razem pojechałem z Darkiem Kamińskim i Piotrem Podgórskim. Natomiast Rafał zabrał się w tą podróż ze swym gorzowskim krajanem Krzyśkiem Żbikiem. Skupiłem się wówczas na poznawaniu podjazdów w środkowej części francuskich Pirenejów. Korzystając jedynie z dwóch baz noclegowych, pierwszej w Argeles-Gazost i drugiej w Aneres zwiedzaliśmy górskie drogi departamentów Hautes-Pyrenees oraz Haute-Garonne. Pomimo nierzadko deszczowej aury udało mi się wówczas zaliczyć 25 kolejnych podjazdów w tych górach.

Po wspomnianych trzech wyprawach pozostały mi jeszcze do odkrycia Pireneje zachodnie. To znaczy cały obszar od Col d’Aubisque po Atlantyk i to po obu stronach francusko-hiszpańskiej granicy. Ponadto chciałem lepiej poznać francuskie Pireneje wschodnie, które przed kilkunastu laty poznałem jedynie pobieżnie. W tym roku udało mi się zorganizować wyjazd właśnie w ten drugi rewir. Do tej wyprawy namówiłem Piotra Mrówczyńskiego, dla którego był to powrót na wysokogórskie trasy po ośmiu sezonach „kręcenia” niemal wyłącznie na krajowych szosach. Dla mojego przyjaciela dodatkowych magnesem była możliwość zahaczenia w drodze powrotnej z Pirenejów o słynną Mont Ventoux. Dobowy hat-trick na tej górze miał być dla nas niejako wisienką na pirenejskim torcie. W sumie mój projekt zakładał dwanaście etapów do przejechania w Pirenejach, acz poprzedzonych jedną solidną górą na południowych rubieżach Masywu Centralnego oraz dwa finałowe odcinki na zboczach „Prowansalskiego Giganta”. Po dojeździe do Oksytanii pierwszą noc spędziliśmy w Mazamet (w departament Tarn). Trzy następne bazy wypadowe mieliśmy już w Pirenejach. Na cztery pierwsze doby zatrzymaliśmy się w Boussenac nieopodal Col de Port, tyleż samo spędziliśmy w poznanym przed laty Ax-les-Thermes, a potem jeszcze trzy w „katalońskim” kurorcie Vernet-les-Bains. Na sam koniec przenieśliśmy się na teren niegdyś papieskiego Hrabstwa Venaissin, a ściślej do miasta Carpentras by mieć blisko do wietrznej „Łysej Góry”.

Tym samym prolog urządziliśmy sobie na Pic de Nore czyli przydomowej górze Laurenta Jalaberta. Następnie przez 12 dni bawiliśmy już wyłącznie na górskich drogach dwóch wschodnio-pirenejskich departamentów. Całe „dzieło” zwieńczyliśmy zaś na szosach Prowansji. Na ten wyjazd nie udało mi się przygotować zadowalającej kondycji fizycznej. Mój kompan mimo długiego rozbratu z górami był w stanie je pokonywać w wyraźnie lepszym tempie. Jednak z biegiem dni moja forma powolutku szła do góry i pod koniec wyprawy mniej kosztowało mnie zdobywanie gór wielkich niż w pierwszym tygodniu podjazdów dużych czy ledwie średnich. Ogółem w trakcie dwóch tygodni od 29 maja do 11 czerwca udało mi się zaliczyć 25 solidnych wzniesień, w tym 24 jak dla mnie nowe. Powtórką była jedynie Mont Ventoux od Bedoin zmęczona przeze mnie w upalnym finale L’Etape du Tour 2009. Spośród 24 „nowości” aż czternaście gór znajdowało się w granicach departamentu Ariege, zaś kolejnych siedem już na terenie Pyrenees-Orientales. W tym gronie znalazło się 10 nowych premii górskich o przewyższeniu co najmniej tysiąca metrów. Największa była jednak „moja stara znajoma” czyli klasyczny podjazd pod Mont Ventoux o amplitudzie 1600 metrów. Tuż za nią jej ciut mniejsza sąsiadka z Malaucene, na której różnica wzniesień wynosi 1580 metrów. W Pirenejach aż tylu metrów w pionie nie trzeba było robić. Tam prym wiodły podjazdy pod Col de Mantet (1311 metrów) oraz Port de Pailheres (1277 metrów).

Mierząca „ledwie” 1910 metrów n.p.m. przesławna góra z departamentu Vaucluse nie mogła się jednak równać z pirenejskimi wzniesieniami pod względem bezwzględnej wysokości. W pobliżu hiszpańskiej granicy zaliczyliśmy bowiem cztery „dwutysięczniki”. Dwie najwyższe czyli Puigmal (2229 m. n.p.m.) i Cima de Coma Morera (2205 m. n.p.m.) zdobyliśmy tego samego dnia czyli 6 czerwca podczas transferu z Ax-les-Thermes do Vernet-les-Bains. Na trasie naszego przejazdu nie brakowało też długich podjazdów. Osiem miało długość przeszło 20 kilometrów. Oczywiście każda wspinaczka na Mont Ventoux wiązała się z koniecznością pokonania tak sporego dystansu. Najdłuższą była ta najłatwiejsza czyli wschodnia od miasteczka Sault, która liczyła sobie 24,3 kilometra. Drugim w tej kategorii był zaś najdłuższy pośród 21 pirenejskich podjazdów czyli Col de Jau. Nie ulega wątpliwości, iż do naszych najtrudniejszych wyzwań w trakcie tej wyprawy należały dwa pierwsze podjazdy na Mont Ventoux czyli późno-piątkowy od Bedoin oraz wczesno-sobotni od Malaucene. Jeśli chodzi o Pireneje to znów muszę wymienić przede wszystkim Pailheres i Mantet, zaś w dalszej kolejności Pic de la Tossa, Bout de Touron i Vallee d’Aston (alias Pla des Laspeyres).

Poniżej przedstawiam listę premii górskich, które poznałem w maju i czerwcu 2022 roku na szlaku od Mazamet po Sault i Malaucene.

Mój rozkład jazdy:

29.05 – Pic de Nore N & Les Monts d’Olmes

30.05 – Col de Portel SW & Col de Port W

31.05 – Col de la Core E & W

1.06 – Col d’Agnes S & Guzet-Neige

2.06 – Port de Lers S & Barrage de Soulcem / Orrhys de Carla

3.06 – Bout de Touron & Barrage de Laparan / Pla des Laspeyres

4.06 – Port de Pailheres W & Col du Pradel W

5.06 – Plateau de Bonascre / Ax-3-Domaines

6.06 – Cime de Coma Morera E & Puigmal W

7.06 – Col de Creu E & Col de la Llose E / Pic de la Tossa

8.06 – Col de Mantet

9.06 – Col de Jau S & Col de Jou

10.06 – Le Mont Ventoux (Bedoin)

11.06 – Le Mont Ventoux (Malaucene & Sault)

Napisany w 2022a_Oksytania & Prowansja | Możliwość komentowania Oksytania & Prowansja została wyłączona

Hochsteinhutte

Autor: admin o niedziela 11. września 2022

DANE TECHNICZNE

Miejsce startu: Leisach-Gries (B100, Pustertaler Hohenstrasse)

Wysokość: 1990 metrów n.p.m.

Przewyższenie: 1283 metry

Długość: 12,5 kilometra

Średnie nachylenie: 10,3 %

Maksymalne nachylenie: 15 %

PROFIL

SCENA i AKCJA

Hochwurtenspeicher udało się nam wjechać i zjechać na sucho. Niemniej na dole widząc co się wkoło dzieje uznaliśmy, iż nie ma szans na uniknięcie deszczu podczas zaplanowanej na kolejne godziny wspinaczki do Jamnighutte. Dlatego zrezygnowaliśmy z wycieczki do Obervellach. Tym samym trzeci dzień z rzędu poprzestając na jednej tylko premii górskiej. Tym razem jednak pokonana przez nas góra była tak wielka, że przynajmniej można ją było uznać za godną dwóch innych. Potem w sobotni wieczór emocjonowaliśmy się kobiecym finałem US Open. Iga Świątek pokonała Tunezyjkę Ons Jabeur 6:2, 7:6. Poprzedni wielkoszlemowy triumf naszej mistrzyni czyli wygraną na kortach Rolland Garros oglądałem w trakcie pierwszej tegorocznej wyprawy. Tamten jej triumf zastał mnie bowiem w Ax-les-Thermes. Ciekawe czy „Dziewczyna z Raszyna” odczaruje Wimbledon w sezonie 2023 jeśli wyjadę w góry na przełomie czerwca i lipca? Jeśli tak, to będę musiał jeszcze opracować wycieczkę na styczeń 2024 by nasza „Rakieta nr 1” podbiła Australię i szybko skompletowała sobie wszystkie lewy tenisowego szlema. Trzecia niedziela tej wycieczki była ostatnim jej etapem. Z założenia piętnastym, lecz de facto czternastym. Tego dnia mieliśmy już kręcić poza Karyntią. Zaplanowałem wypad do sąsiedniego Tyrolu Wschodniego. Lienz będące stolicą tego powiatu jest zewsząd otoczone górami. Na północ i wschód od miasta wznoszą się szczyty Schobergruppe, ku którym wiodą ciężkie podjazdy na Zettersfeld (1861 m. n.p.m) i Faschingalm (1668 m. n.p.m.). Na wschód od niego piętrzą się wierzchołki Villgratner Berge, gdzie można się wspinać ku Hochsteinhütte (2023 m. n.p.m.). Obie te grupy górskie należą do Wysokich Taurów. Natomiast na południu mamy tu zachodni kraniec wapiennych Alp Gaitalskich czyli tzw. Lienzer Dolomiten, z krótką acz bardzo stromą wspinaczką pod Dolomiten Hütte (1590 m. n.p.m.).

Z tej morderczej „czwórki” wybrałem tylko jeden, ale za to najtrudniejszy podjazd czyli pod Hochsteinhütte. Natomiast na drugie dane mieliśmy się wybrać do Huben, wsi leżącej 19 kilometrów na północ od Lienz, by zaliczyć już spokojniejszą wspinaczkę ku Lucknerhaus. Dzięki temu na pierwszej niedzielnej górze moglibyśmy ostatni raz przetestować swe siły do maksimum. Raczej na solo czyli każdy na miarę swych możliwości. Po czym drugą przejechać już razem. Zrobić swego rodzaju „etap przyjaźni” niczym rok wcześniej na podjeździe do Campello Monti. Blisko 20-kilometrowa wspinaczka dolinami Kalser Tal i Ködnitztal stwarzała ku temu okazję. Jest to bowiem podjazd o przeciętnym nachyleniu 5,6%, acz na jego pierwszych trzech jak i ostatnich siedmiu kilometrach średnia przekracza 8%. Meta tego wzniesienia przy dobrej pogodzie gwarantuje też piękny widok od południa na „dach Austrii” czyli wiecznie ośnieżony Großglockner. To było ważkim argumentem przemawiającym za zakończeniem naszej wyprawy właśnie pod Lucknerhaus. Wyjechaliśmy z bazy o wpół do dziesiątej. Do przejechania samochodem mieliśmy około 30 kilometrów. Z rana było słonecznie. Gdy po raz drugi w tym tygodniu wjechaliśmy autem na Iselbergpass to po drugiej stronie owej przełęczy powitał nas piękny widok na Lienzer Dolomiten. Zapachniało mi tu Italią. Na „przegibku” zamieniliśmy Karyntię na Ost Tirol i zaczęliśmy 8-kilometrowy zjazd ku Lienz. Miejscowości zamieszkanej dziś przez niespełna 12 tysięcy osób, a której historia sięga początków XI wieku. Do Tyrolu wcielono je dopiero w 1500 roku, gdy znalazło się w posiadaniu Habsburgów. Niemniej po I Wojnie Światowej tutejszy powiat utracił połączenie lądowe z resztą swego kraju związkowego. Najsłynniejszym sportowcem stąd pochodzącym jest alpejczyk Fritz Strobl. Mistrz olimpijski w zjeździe z Salt Lake City (2002). Zwycięzca dziewięciu zawodów o Puchar Świata (7 zjazdów i 2 supergigantów).

Lienz to jedyne austriackie miasto, które dwukrotnie wystąpiło w roli gospodarza etapowej mety na trasie Giro d’Italia. „La Corsa Rosa” zajrzała tu w latach 1994 i 2007. Oba te odcinki miały podobny charakter jak i przebieg. Były to etapy ledwie górzyste, poprzedzające lub rozdzielające prawdziwe „tappone”, na których swą uwagę skupiali liderzy wyścigu. Tym samym w owym dniu odpuszczali oni na wiele minut liczną grupę harcowników. Z niej zaś na solo odjeżdżał i zdecydowanie wygrywał ten najmocniejszy. Na ulicach Lienz triumfowali dwaj kolarze, których śmiało można zaliczyć do grona największych gwiazd włoskiego peletonu z przełomu wieków. Przy czym Michele Bartoli (rocznik 1970) wygrał tu u progu swej wielkiej kariery. Natomiast Stefano Garzelli (rocznik 1973) bliżej jej końca. Bartoli kolejnego na mecie Fabiano Fontanellego wyprzedził aż o 2:31. W kolejnych latach stał się wielkim asem klasyków. Wygrał pięć monumentów czyli: Ronde 1996, L-B-L 1997 i 1998 oraz Lombardię 2002 i 2003. Dwukrotnie triumfował też w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata (1997 i 1998). Z kolei Garzelli, choć swego czasu był „najlepszym sprinterem pośród górali” nie polegał tu na swej szybkości. Odjechał kompanom ucieczki i wygrał z przewagą 1:01 nad 5-osobową grupką, którą przyprowadził Francuz Laurent Mangel. Specjalizował się w wyścigach etapowych. Wygrał Tour de Suisse z 1998 i Tirreno-Adriatico z 2010 roku. Przede wszystkim jednak triumfował w całym Giro d’Italia z sezonu 2000. W ostatnich latach do Lienz zaczął też zaglądać kwietniowy wyścig Tour of the Alps czyli ex-Giro del Trentino. W 2018 roku etap tej imprezy wygrał tu Hiszpan Luis Leon Sanchez. Natomiast w sezonie 2022 w tym miasteczku zakończono cały wyścig. Ostatni jego dzień należał do Francuzów. Thibaut Pinot zgarnął etap, zaś Romain Bardet triumfował w „generalce”.

Wjechawszy do Lienz musieliśmy znaleźć prowadzącą ku granicy z Włochami drogę krajową B100. W przeciwieństwie do Zettersfeld czy Faschingalm podjazd do Hochsteinhütte nie zaczyna się bowiem w mieście, lecz w sąsiadującej z nim gminie Leisach. Leży ona jakieś 3 kilometry na południe od Lienz, na wschodnich kresach Pustertal. Doliny, której większa część należy już do Italii, gdzie największym miastem jest Bruneck alias Brunico. Kolarskim kibicom ten północny kraniec Włoch może się kojarzyć z podjazdami na Kronplatz czy Passo di Furcia. Jadąc po Pustertalerstraße minęliśmy samo Leisach i zatrzymaliśmy się w Leisach-Gries ujrzawszy po prawej stronie drogi zielone tablice, z których jedna wskazywała cel naszej wspinaczki. Przed sobą mieliśmy trzeci najtrudniejszy podjazd tej wyprawy. Tylko Grosser Speikkogel i Hochwurtenspeicher należało uznać za cięższe wyzwania. Pod względem skali trudności można by go porównać z wykorzystywaną na Tour de Suisse czy Deutschland Tour wspinaczką na lodowiec Rettenbachferner ponad Sölden. Od autora strony „cyclingcols” Hochsteinhütte otrzymała aż 1512 punktów. Przy czym obliczenia Michiel’a dotyczą mety pod schroniskiem na wysokości 2025 metrów n.p.m. Tymczasem szosa dociera tu jedynie do parkingu, który znajduje się przeszło 30 metrów niżej. Tak czy owak to bardzo ciężkie 12 kilometrów. W zasadzie dwie hardcorowe połówki (bardzo trudna i jeszcze trudniejsza) przedzielone luźnym odcinkiem w pobliżu wioski Bannberg. Najtrudniejszy kilometr ma tu wartość 13,4%, zaś 5-kilometrowy segment średnią aż 12,4%! W drodze na szczyt miało się uzbierać 9,7 kilometra dystansu z dwucyfrową stromizną lub ciut mniej jeśli odliczymy kamienisty dukt powyżej parkingu.

Hochstein wespół z Zettersfeld to jeden ośrodek narciarski pod nazwą Lienzer Bergbahnen. Można tu śmigać na nartach z poziomu 2278 metrów n.p.m. Fani białego szaleństwa mają do swej dyspozycji 10 wyciągów (w tym 2 gondole) i przede wszystkich 37 kilometrów tras zjazdowych. Pierwsze schronisko Hochsteinhütte powstało już w 1895 roku. Jednak spłonęło w 1929. W 1931 oddano do użytku kolejne, następnie rozbudowane kosztem 700.000 Euro w roku 2009. Wiedziałem, że na stromej trasie pod górą Hochstein (2057 m. n.p.m.) muszę od razu pożegnać się z Adrianem i pokonywać kolejne kilometry własnym tempem. Zaczęliśmy wspinaczkę o 10:10 przy słonecznej pogodzie. Nie było przesadnie ciepło, acz czwartym kilometrze wspinaczki temperatura przez chwilę sięgnęła 23 stopni. Droga od startu była stroma, a przy tym prowadziła długimi odcinkami na wprost. Bez żadnej taryfy ulgowej na wirażach. Tych bowiem w dolnej połowie wzniesienia po prostu nie było. Początkowe czterysta metrów to wyjazd z Gries. Potem długa prosta przez łąkę. Na drugim i trzecim kilometrze pierwszy przejazd przez las. Na czwartym kilometrze kilka domków przy drodze, po czym znów jazda w cieniu drzew. Cały czas mozolne przepychanie na sporej stromiźnie. Teren nieco odpuścił dopiero gdy przebyłem 4,3 kilometra. Niemniej przez kolejny kilometr trzymał jeszcze na poziomie około 8%. Dopiero w połowie szóstego kilometra droga zupełnie się wypłaszczyła. Kolejne 600 metrów to już szybki dojazd do Bannberg. Na Giro d’Italia wyznaczano tu linie premii górskich, które rzecz jasna wygrywali Bartoli i Garzelli. Na ostatnim etapie Tour of the Alps 2022 do Bannberg podjechano dwukrotnie. Najpierw od Leisach, po czym łatwiejszą stroną od Thal. Nasz północny segment o długości 5,43 kilometra Pinot pokonał w 20:31. Adrian potrzebował na to 29:36, zaś ja 31:48. Niemniej KOM należy do pochodzącego z tych okolic Felixa Gall’a z Ag2R, który na treningu zrobił tu czas 18:48 i ładny VAM 1758 m/h.

Jak z tego widać na półmetku traciłem do kolegi tylko 2:12. Mniej niż pół minuty na kilometrze czyli całkiem dobrze mi tu się jechało. Na samym początku siódmego kilometra trzeba było odbić w prawo i wjechać na węższą niż dotąd ścieżkę. Niemniej nadal dobrej jakości. O ile na dole przeważały kilometry z nachyleniem 10-11% to odtąd na pozostałych do mety 6 kilometrach miały rządzić stromizny rzędu 12-13%. Jeden mały plusik to fakt, że zaczęły się pojawiać serpentynki. W sumie 7 wiraży czyli nie za wiele, ale zawsze jakiś miły punkt na horyzoncie. Przed końcem siódmego kilometra wyjechałem z Bannberg. Po przejechaniu 7,3 kilometra czyli tuż za czwartym zakrętem minąłem szlaban przy punkcie poboru opłat. Chwilę później szosa znów schowała się w lesie. Odtąd dużo było cienia, acz miejscami otwierał się jeszcze widok na południe w kierunku Lienzer Dolomiten. Obiecywałem sobie ładne zdjęcia tych gór w drodze powrotnej z Hochstein. Niestety i tym razem pogoda spłatała nam figla. Gdy po 73 minutach zmagań z górą dotarłem na wspomniany parking niebo w rejonie mety było już zachmurzone. Na górze zrazu nie spotkałem Adriana. Założyłem zatem, że pomimo końcówki na dróżce o wątpliwej nawierzchni, mój kolega twardo pocisnął do samego schroniska. Ja odpuściłem sobie jazdę po tych kamyczkach. Obawiałem się defektu. Wymiana gumy zajęłaby nieco czasu w polowych warunkach. Tymczasem te niepokojąco się pogarszały. Na górze było już tylko 12 stopni i chwilami mżyło. Znalazłem sobie ławeczkę w sam raz na spoczynek i zaczekałem na Adka. Hochsteinhütte wjechałem w całkiem niezłym stylu. Mój czas to 1h 13:20 (avs. 9,8 km/h) co przy faktycznym przewyższeniu dało VAM około 1050 m/h. Adriano wyprzedził mnie o pięć minut. Pokonał ten podjazd w 1h 08:21 (avs. 10,5 km/h) z VAM 1126 km/h.

Zatem całkiem dobrze wytrzymaliśmy trudy ciężkiego Kärnten Rundfahrt. Szkoda tylko, że nie można go było zakończyć wspólnym wjazdem po łagodniejszych procentach na Lucknerhaus. W ostatnich dniach tej podróży pogoda zdecydowanie nie była naszym sprzymierzeńcem. Tu wypadało się zadowolić suchym zjazdem do Leisach. Prognozy dla okolic Huben były jeszcze gorsze niż to co widzieliśmy na niebie spacerując po starówce w Lienz. Postanowiliśmy na tym zakończyć nasze wspinaczkowe podboje. Zebrało się tego niemało, choć mogło być więcej. Jak krótko podsumował to Adrian na swoim profilu stravy: 14 dni jazdy, 27 podjazdów, 758 przejechanych kilometrów i przede wszystkim 30.564 metry w pionie. A czego nie udało się zobaczyć tym razem, to może stać się magnesem na przyszłość. Wieczór też musieliśmy skrócić. Odpuściliśmy sobie zatem oglądanie pojedynku naszych siatkarzy z Włochami o złoty medal Mistrzostw Świata. Drogę powrotną do Polski chcieliśmy zacząć najpóźniej o 5 rano. Po to by dotrzeć do domu późnym popołudniem, a przynajmniej przed zmierzchem. Wracaliśmy szlakiem wielu słynnych bitew. Mijaliśmy Wiedeń i to 12 września czyli w rocznicę słynnej Odsieczy. Potem były jeszcze miejsca znane z wojen napoleońskich czyli Wagram i Austerlitz. My mieliśmy za sobą własne „bezkrwawe” potyczki z austriackimi górami. Jak by nie patrzeć wszystkie zwycięskie. Za rok pojedziemy znacznie dalej, by powspinać się jeszcze wyżej i zapewne przy lepszej pogodzie. Wybieramy się we trzech. Dołączy do nas Rafał Wanat. Naszym celem będzie słoneczna Andaluzja. W planach mam też zwiedzanie Ticino i Lombardii z Piotrem Mrówczyńskim. Jeśli poza tymi wyprawami zahaczę jeszcze o jakieś podjazdy w Tyrolu czy nad Adriatykiem (na wakacjach z Iwoną) to wyjdzie mi z tego rekordowy sezon. Czas zatem kończyć przydługie zimowe opowieści i szykować formę pod letnie eskapady.

GÓRSKIE ŚCIEŻKI

https://www.strava.com/activities/7790856137

https://veloviewer.com/athletes/2650396/activities/7790856137

HOCHSTEINHUTTE by ADRIANO

https://www.strava.com/activities/7789758249

ZDJĘCIA

Hochstein_01

FILM

Napisany w 2022b_Karyntia | Możliwość komentowania Hochsteinhutte została wyłączona